sobota, 26 marca 2011

Co jest siłą, co słabością?

The King's speech, reż. Tom Hooper, Australia - USA - Wielka Brytania 2010.

            Uwielbiam Colina Firtha! Od lat! Dumę i uprzedzenie w wersji BBC znam na pamięć a wszystkie komedie romantyczne z Bridget Jones i Love Actually na czele stanowią najdoskonalsze remedium na moje wieczory przygnębienia. I to akurat nie byłoby wcale takie dziwne, ale ja znam nawet takie filmy z Colinem (z powodu mojego głębokiego platonicznego uczucia pozwalam sobie na tę poufałość), których nikt nie pamięta, jak Conspiracy czy Trauma. Znam jego debiut filmowy - Another Country, znam opowiadanie jego autorstwa, którego tytułu chwilowo nie pomnę. Krótko mówiąc - obsesja.
            Rzecz jednak w tym, że od lat wiedziałam również, że urok Colina Firtha nie tkwi wyłącznie w orzechowych oczach, rozwichrzonych włosach i białej mokrej koszuli przylegającej do ciała (a wszystko na tle soczyście zielonej angielskiej łąki). To po prostu świetny aktor, sprawdzający się w każdym repertuarze. Taki aktor, jakich lubię i cenię najbardziej - inteligentny, z poczuciem humoru i dystansem do siebie...
          Dlatego właśnie, kiedy tylko pojawił się na ekranach polskich kin film o bardzo niewdzięcznym (znowu - sic!) polskim tytule Jak zostać królem? byłam w kinie już dzień po premierze (już, bo pewnie w dniu premiery byłam zajęta). Sala kinowa wypełniona była po brzegi - tyle nominacji do Oscara zawsze robi swoje. Ja poszłam nie dla samej historii opowiedzianej w tym filmie, nie z powodu wszystkich zachęcających recenzji, ale oczywiście dla Colina.
          Nie będę oceniać słuszności przyznania temu artyście najważniejszej nagrody filmowej, bo jestem oczywiście stronnicza i mogłabym przez to nie wydać się wiarygodna. Nawet gdyby nie była to tak świetna rola, dopracowana w każdym szczególe, w każdym grymasie, dźwięku i - co dla tego filmu szczególnie ważne - w każdym słowie, to i tak uważałabym, że na Oscara zasłużył. Firth zbudował postać człowieka uwikłanego w kompleksy, walczącego przez całe życie z własnymi słabościami, wśród których jąkanie się jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Człowieka zdeterminowanego, by naprawić siebie, wszystkie swoje "usterki", bo taka jest jego powinność. A przy tym Firth, choć nadaje tej postaci głęboko ludzki wymiar, nie zapomina, że jest to książę, później król i tę królewskość Georga VI pokazuje w każdym niemal ruchu i geście.
          Sam film natomiast... no cóż, moim zdaniem Black Swan był lepszy, bardziej poruszający, tajemniczy i zaskakujący. Nie znaczy to oczywiście, że nie podobał mi się The King's speech. To świetnie skrojona filmowa opowieść, bardzo precyzyjnie wyreżyserowana, z pietyzmem podchodząca do zagadnień biograficznych, świetnie zagrana nie tylko przez Colina Firtha, ale też przez aktorów drugoplanowych. Geoffrey Rush i Helena Bonham Carter stworzyli pełne ciepła i mądrości kreacje - szlachetnego i kontrowersyjnego zarazem nauczyciela, trenera wymowy, a przede wszystkim przyjaciela oraz kochającej i oddanej żony, która nie ustaje w poszukiwaniu pomocy i wybawienia dla swego męża. I jest też, na dalekim planie, Jennifer Ehle - cudownie wyciszona angielska żona, która potrzebuje zaledwie kilku sekund, by opanować zaskoczenie i zaprosić niespodziewanych gości - królewską parę - na kolację.
          Wszystko pięknie układa się w całość... Nieco laurkową niestety, ale w gruncie rzeczy naprawdę wzruszającą i ciekawą opowieść o człowieku, dla którego obowiązek wobec rodziny i kraju okazał się silniejszy od bardzo intymnej i dokuczliwej słabości. W czasach gdy kręgosłup moralny angielskiej rodziny królewskiej wydaje się nieco chwiejny, ten film jest projekcją wszystkiego, czym owa rodzina królewska być powinna - szlachetności, wytrwałości, odpowiedzialności i konsekwencji w traktowaniu swego urzędu jak służby, a nie przywileju.

wtorek, 8 marca 2011

Grunt to rodzinka!

The kids are all right, reż. Lisa Cholodenko, USA 2010.

            Może się wydawać, że jestem zupełnie bezkrytyczna wobec literatury i kina, ponieważ niemal wszystko, o czym tutaj piszę, zdecydowanie zyskuje mój aplauz, a czasem nawet zachwyt. Obiektywnie rzecz ujmując takie wrażenie może pozostać i nie mam zamiaru szczególnie się tym przejmować - ostatecznie liczy się przecież moje bardzo subiektywne przekonanie, że po prostu wiem co dobre i po kiepskie książki nie sięgam ani nie marnuję czasu i pieniędzy na słabe kino. Ufff... Od razu lepiej, kiedy człowiek trochę sobie posłodzi.
          Wczorajszy wieczór - w bardzo miłym towarzystwie - spędziłam w kinie z bogatymi tradycjami i ciekawą historią - w warszawskim Muranowie. Byłam na filmie, który w polskiej wersji językowej jak zwykle obdarzony jest nie najlepiej przetłumaczonym tytułem. Trzeba przecież przyznać, że jest poważna różnica znaczeniowa między "wszystko w porządku" a "dzieciaki są w porządku" (ewentualnie "z dziećmi wszystko w porządku"). Dlatego wybieram oryginalny tytuł i tego mam zamiar się trzymać.
           Na plakacie reklamującym film znajduje się informacja, że wywraca on do góry nogami wszelkie dotychczasowe myślenie o rodzinie. Ja jednak nie zgadzam się z tym  - według mnie film ten wpisuje się właśnie w najbardziej tradycyjne myślenie o rodzinie i najpiękniejszy z możliwych sposobów jej pokazywania  w kinie. To już bardziej wywrotowy w tym sensie wydaje mi się film sprzed kilku lat, jeden z moich ulubionych - Little Miss Sunshine. Żadnego z nich jednak nie uznałabym za kino, które wywraca do góry nogami MOJE myślenie o rodzinie. Głęboko wierzę, że jeśli miłość między członkami rodziny okazuje się silniejsza od win, zdrad, własnych małych egoizmów, obsesji i lęków, to nie jest to żadne odstępstwo od normy. To jest właśnie norma, to właśnie tak powinno być w rodzinie. A czy w tej rodzinie jest mama i tata, czy dwóch ojców albo dwie mamy... To kwestie czysto techniczne. Jestem naiwna? Jeśli tak, jeśli moje przekonanie, że miłość nie musi mieć jednej twarzy i tylko jednego słusznego modelu oznacza, że jestem naiwna, to mam zamiar taka pozostać.
           The kids are all right to historia nastoletniego rodzeństwa i ich mam, które od lat żyją ze sobą w harmonijnym i pełnym miłości związku. Dzieci jednak dorastają - Joni (po Joni Mitchel) ma 18 lat i właśnie dostała się na studia, a jej młodszy brat, Laser, ma lat 15 i bardzo chce poznać ich wspólnego ojca... tj. "dawcę spermy". Pojawienie się Paula w życiu dzieci, a przede wszystkim w życiu Jill i Nic wywołuje niemałe zamieszanie. W kinie raz po raz rozlegały się salwy śmiechu, bo Cholodenko opowiada tę historię bardzo lekko i swobodnie, a przy tym z niezwykłym ciepłem i mądrością. Przeprowadza nas  delikatnie przez historię w gruncie rzeczy bardzo bolesną i niełatwą.
           Można by pomyśleć, że dwie kobiety w związku mają łatwiej... że przecież doskonale się rozumieją... że łatwiej im odgadnąć, czego nawzajem od siebie potrzebują... Gdyby to było takie proste, to pewnie kobiety już dawno skorzystałyby z pomysłu Juliusza Machulskiego i przeszły na dzieworództwo. Niestety, zbudowanie harmonijnego i szczęśliwego małżeństwa to ciężka praca, wielki wysiłek, a często też zaparcie się samego siebie. Dusza ludzka potrafi być mroczna, a ludzka seksualność jest bardzo skomplikowana. Czasami więcej jest pytań niż odpowiedzi. Ukryte gdzieś głęboko pragnienia i potrzeby mogą sprawić odkrycie w sobie Wielkiego Nieznanego. Nigdy nie wiadomo, kiedy wydarzy się coś, co wstrząśnie miłością dwóch osób i całą ich rodziną. I nigdy nie wiadomo, czy taki wstrząs przyniesie rozpad czy może odrodzenie się czegoś, co umknęło w codziennym życiu.
             To mądry film, wyreżyserowany z wyraźną czułością i humorem, a przede wszystkim wspaniale zagrany. A co najważniejsze, z pełną determinacją pokazuje, że siła więzów rodzinnych i małżeńskich nie jest zależna od płci, lecz od siły miłości, która nie tylko wybacza niedoskonałości, ale która w tych niedoskonałościach właśnie ma swoje najgłębsze źródło.
       

środa, 2 marca 2011

Za czyje grzechy?

Dorota Terakowska, Poczwarka, Kraków 2009.

            ... wokół była ciemność. I wody. Gęste, ciepłe, śluzowate. Dziecko tańczyło wśród nich spokojne i bezpieczne, lekkie i zwinne. Chciało tak wiecznie tańczyć. Na zewnątrz czyhały liczne niebezpieczeństwa: potężna grawitacja, wielookie i obce spojrzenia, obojętność lub nadmiar współczucia. Dziecko wiedziało o tym, zanim wypłynęło na suchy, bezlitosny świat. Lecz było Darem Pana i nie mogło zostać tam, gdzie chciało. Pan rozdaje swoje dary, nawet te nie chciane. Nic nie zostawia dla siebie.

            W każdym człowieku powinno być coś, o czym wie tylko on sam. Człowiek bez choćby jednej tajemnicy jesssst jak orzech, z którego po rozłupaniu zossstanie sssama ssskorupa. Ludzie za częsssto dbają tylko o ssskorupę. Masz szczęście, że jesssteś inna.

            Jest takie powiedzenie, że jeśli chce się rozśmieszyć Boga, trzeba zacząć planować. Adam i Ewa - imiona bez wątpienia znaczące - to wciąż jeszcze młode małżeństwo, które zapewniło już sobie wszystko, o czym takie właśnie młode małżeństwo może marzyć - piękny dom z ogrodem, kariera zawodowa, świetna pozycja itd. itp. Do pełni szczęścia brakowało tylko dziecka, więc, gdy Ewa zaszła w ciążę, oboje zaplanowali całe życie maleństwa, najlepsze szkoły, wspaniałe perpspektywy. Dziecko miało być ukoronowaniem ich życiowego dzieła - wielkie nadzieje, wielkie oczekiwania.
             I urodziło się... Ciężka postać downa, w dodatku z tajemniczą czarną plamką na tomograficznym zdjęciu mózgu.
             Ta powieść nie jest oczywiście żadną nowością na rynku wydawniczym, jej pierwsze wydanie miało miejsce w 2001 roku, Nie trafiłam na nią jednak wcześniej. I chyba dobrze. Nie byłabym gotowa na tę opowieść dziesięć lat temu. Nawet teraz czytałam ją z przerwami na oddech, głęboki i pełen... Czego właściwie? Nie współczucia, raczej przerażenia płynącego z niepewności co do sztywności mojego moralnego kręgosłupa. Jak postąpiłabym w takiej sytuacji? Czy wzięłabym na siebie taki krzyż?...
             Każdy z bohaterów powieści inaczej radzi sobie z tym niezwykłym Darem Pana - małą, niezgrabną, obślinioną Myszką. Ewa przyjmuje na siebie odpowiedzialność i obdarza dziewczynkę bardzo bolesną i trudną miłością, w której przywiązanie, czułość i radość z małych wychowawczych sukcesów idą w parze z rozgoryczeniem, nieludzkim zmęczeniem i gniewem. W przeciwieństwie do swego męża, nie chce oddać córki do żadnego zakładu opieki, swój idealny dom i idealne do tej pory życie podporządkowuje potrzebom i możliwościom córki. Adam natomiast bezwzględnie odrzuca dziewczynkę, brzydzi się jej nawet dotknąć. Uciekając przed małą, przed własnym sumieniem i pogrzebanymi marzeniami, zamyka się w swoim gabinecie, do którego nie dochodzą ani wrzaski Myszki, ani jej gruby bełkotliwy głos, ani płacz, ani nawet jej śmiech. Cały czas szuka przyczyny, szuka genetycznego "winnego". A jednak nie wyprowadza się i nie tylko dlatego, że opuszczenie żony z "niedorozwiniętym" dzieckiem źle by wyglądało. Adam - choć nie przyznaje się do tego nawet przed sobą - jest ciekawy Myszki, dziewczynka go fascynuje i to on często lepiej od matki rozpoznaje konkretne słowa w jej bełkotliwej mowie.
           Z całej tej poranionej rodziny to właśnie Adam wydaje mi się najbardziej godny współczucia. Ma tylko swoje rozczarowanie i swój ból, i jeszcze poczucie winy... Razem ze wstrętem do Myszki rośnie w nim poczucie obrzydzenia do samego siebie. Ten nieszczęśliwy człowiek nie zdaje sobie sprawy, że jedyną szansą dla niego jest przyjęcie Myszki, że odrzucaniem jej rani nie tylko tę niezwykłą dziewczynkę, ale przede wszystkim siebie.
            Wartość powieści Terakowskiej leży między innymi w tym, że nie ma tutaj ocen. Autorka nie czyni z Ewy świętej męczennicy ani z Adama nieludzkiego potwora. Postawa każdego z nich jest w jakimś sensie uzasadniona i zrozumiała,  ponoszą konsekwencje - zarówno trudnej miłości, jak i odrzucenia. Każde z nich cierpi, a cierpienie to ma wiele odcieni i wiele wymiarów.
           Przede wszystkim jednak zachwyca Terakowska umiejętnością wejścia w duszę i myśli tej upośledzonej dziewczynki. Nie próbuje wcale tworzyć wrażenia, że pod ułomną skorupą dziewczynki, kryje się istota w pełni sprawna. Nie próbuje nas mamić ani oszukiwać. Pokazuje jednak, że w tym ułomnym ciele kryje się wielka tajemnica, jakaś nieosiągalna dla zwykłego człowieka prawda. Pokazuje, że cielesna i umysłowa niesprawność nie jest jednoznaczna z ułomnością duszy.
           A dusza Myszki jest piękna i... roztańczona.