wtorek, 5 kwietnia 2011

Cena wolności.

Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł, reż. Antoni Krauze, Polska 2011.

             Jestem wstrząśnięta... Obejrzałam ten film trzy tygodnie temu, ale poziom poruszenia nie minął. Wstrząsnęło mną tak bardzo nie samo dzieło filmowe, co opowiedziana historia. Prawdziwa HISTORIA.
              Od dawna już wiadomo, że właśnie Ona, Historia, pisze scenariusze, którym fikcja literacka najczęściej nie jest w stanie sprostać. I wiemy z podręczników albo z opowieści, że tak było, że nieśli przez miasto na drzwiach, że strzelano do ludzi jadących do pracy... Wiemy, ale sugestywność obrazu filmowego w brutalny sposób odświeża naszą wiedzę. Jest z tym chyba trochę tak, jak ze słowem, które zostało wypowiedziane - nie można go cofnąć, zostaje na zawsze pomiędzy ludźmi, którzy tymi słowami się wzajemnie przerzucają.
             Tak samo jest z wiedzą o tym, co się wydarzyło. Przeczytane porusza naszą wyobraźnię, ale pozostaje niejako poza świadomością, ukryte głęboko w pokładach naszego umysłu, niewyzwolone. Obraz sprawia, że wizje z naszej wyobraźni nabierają realności. No, przynajmniej ja tak mam...
             A Czarny czwartek to film bardzo realistyczny, niemal dokumentalny w swym charakterze. Niedziwne to zresztą, skoro bazą do tej opowieści są wspomnienia żony głównego bohatera - Bruna Drywy. Dodatkowym plusem filmu jest powierzenie głównych ról aktorom, których twarze nie są powszechnie rozpoznawalne, gdyż na co dzień grają raczej w teatrach (na przykład w Teatrze Wybrzeże), którzy grają bez gwiazdorskiej maniery, są niemal anonimowi i dzięki temu film staje się jeszcze bardziej prawdziwy w swojej wymowie. A przy tym zarówno Michał Kowalski w roli Bruna, jak i Marta Honzatko w roli jego żony, Stefy, są głęboko wzruszający.
            Nie będę streszczać filmu, bo to bezcelowe. Nie będę go też recenzować, bo to niepotrzebne - tego typu filmy nie mają za zadanie zachwycać poziomem artystycznym i oryginalnością, mają tylko (sic!) zilustrować historię, którą napisało samo życie i - jak w tym wypadku - wpisana w nie cyniczna, zakłamana i zbrodnicza polityka początku lat 70-tych ubiegłego wieku.
           Chcę napisać jedynie o tym, co szczególnie mnie w tym filmie poruszyło. Oprócz bulwersujących scen związanych z potajemnym pogrzebem w nocy, w pośpiechu, bez śpiewów i okazania należytego szacunku zmarłemu, wciąż mam przed oczami obraz młodego chłopaka, który przyszedł do szpitala odwiedzić pracującą tam matkę. Bezlitośnie pobity i zmuszany do pokonywania słynnej "ścieżki zdrowia" ledwo trzyma się na nogach, ma w oczach strach i jakiś niewypowiedziany ból niezrozumienia. Jak małe dziecko, które nie pojmuje dlaczego zostało tak straszliwie ukarane.
           Wiele było w tym filmie poruszających scen, ale to właśnie tej nie mogę zapomnieć. Gdy myślę o filmie Czarny czwartek, to właśnie ten obraz staje mi przed oczami. I myślę też o tym, że wraz z wolnością, którą za tak bolesną cenę wywalczyli dla nas ludzie poprzednich pokoleń, przyszła arogancja, stagnacja i poczucie, że wszystko się nam należy. Narzekamy na co tylko się da narzekać i zapominamy, że jesteśmy prawdziwymi szczęściarzami. Choćby dlatego, iż nie musimy się obawiać, że W IMIENIU PRAWA ktoś nas zabije w drodze do pracy albo do szkoły. I rośnie we mnie taki lęk, że dziś niewielu z nas odważyłoby się zaryzykować swoje wygodne życie w imię wolności.
            Może się jednak mylę? Może z wolnością jest jak z powietrzem - nie zauważamy, że jest i że bez niego nie da się żyć, dopóki go nie zabraknie, a wtedy... Wtedy walczymy, bo wolność to powietrze, wolność to życie.