środa, 4 czerwca 2014

Opowiadanie na okoliczność Święta Wolności.



Jest rok 1990. Wiosna. Może wczesne lato. Na Lotnisku mieszkamy jakoś od roku. Lotnisko to nazwa osiedla w moim mieście, Grudziądzu. Najpierw było tam podobno takie zupełnie prawdziwe lotnisko, a potem je zaorano i posadzono na nim kartofle. Kiedyś nawet podczas zabawy znaleźliśmy na podwórku niewielki zalążek ziemniaka. Teraz rośnie tam tylko blokowisko.
No więc, jest wiosna roku 1990. Wszystko się zmienia. Przede wszystkim ja. Dojrzewam. Rosną mi piersi. Niedługo dostanę pierwszą miesiączkę. To są dla mnie istotne zmiany. Fakt, że rok wcześniej Joanna Szczepkowska ogłosiła światu upadek komunizmu w Polsce, nie ma dla mnie jeszcze szczególnego znaczenia. Chyba nawet o tym nie wiem.
Wiem natomiast, że mama obraziła się na mnie, kiedy nie powiedziałam jej o dostawie kawy do spożywczaka na Kustronia. Poszłam wtedy do sklepu z koleżanką z klatki obok i jej matką. Dzięki mnie dostały dodatkową kawę. Z dumą opowiedziałam mamie o spełnieniu dobrego uczynku...
Tym razem jestem mądrzejsza. Sąsiadka wysyła Asię, moją najlepszą kumpelę z podwórka, po Palmę do Lotnika, więc biegnę do mamy.

- Mamuś, Asi mama mówi, że jest Palma w Lotniku! – wołam od progu szczęśliwa, że tym razem jej nie zawiodłam.
- Oj! To leć do sklepu – mówi mama z przejęciem, wyobrażając sobie pewnie wszystkie łakocie, które na tej Palmie z Murzynkiem upiecze.
I taka przejęta mama wyjmuje z portfela zielony banknot z Chopinem. To pięć tysięcy złotych. Nikt wtedy nie myślał jeszcze o denominacji, a ja nawet nie znam takiego słowa.
I mówi do mnie mama:
- To kup, córeczko, ile się da.
Idziemy więc z Asią do sklepu. Umawiamy się na gumę po powrocie, a ja ściskam w dłoni zielony banknot. Idziemy jakieś dziesięć minut, może trochę krócej.
Sklep wygląda jak bunkier w otoczeniu całkiem strzelistych wieżowców. Kolejka jest już spora, ale nie robi wrażenia. Wrażenie robiłby ślimak zawinięty kilka razy wokół budynku. To jest zaledwie kilkudziesięciometrowy wężyk.
Stajemy w ogonku. Szybko idzie. I każdy kupuje, ile chce. Po około pół godzinie jesteśmy już w środku, przy ladzie. Jeszcze kilka minut i Palma jest nasza. Sprawa jednak zaczyna się komplikować. Jedna kostka upragnionej przez mamę Palmy kosztuje dwadzieścia pięć złotych. A ja mam całe pięć tysięcy. Z Chopinem. Zaczynam więc intensywnie liczyć. Ile kostek Palmy w cenie 25 złotych polskich można kupić, mając banknot o nominale 5000 tychże złotych polskich?... Prosty rachunek… Mogę kupić 200 kostek palmy… Dwieście?! Ile to może ważyć? Jedna kostka to jest ćwierć kilograma. Czyli trzeba podzielić 200 na 4.  Wychodzi na to, że mogę kupić aż 50 kg Palmy. Rany! Przecież tyle nie doniosę! Liczę dalej! Cztery kostki na kilogram. Jak wezmę dwadzieścia kostek, to będzie…. zaraz… zgubiłam się, a już moja kolej!
- Ile chcesz, dziecko? – pyta z uśmiechem sprzedawczyni, ma biały fartuch i śmieszny czepek z napisem „Społem”.
- Dwadzieścia pięć… – mówię nieśmiało, a kobieta, nie okazując zdziwienia, pakuje mi do dużej torby w biało-czarną kratę ponad sześć kilo tłuszczu roślinnego do pieczenia.
W drodze powrotnej Asia pomaga mi nieść siatkę. Jestem z siebie bardzo zadowolona i cieszę się, że tak dobrze wywiązałam się z zadania. Kupiłam naprawdę, ILE SIĘ DAŁO!
Wspólnymi siłami dostarczamy zamówienie do domu. Dzwonię domofonem.
- Słucham – mówi mama.
- Palma idzie! – mówię z taką dumą, która rozsadziłaby nawet stuletni dąb. A ja mam lat zaledwie jedenaście i jestem raczej chudzielcem. Więc gdy mama otwiera drzwi, już bez pomocy Asi targam siatę do góry. No, szczęśliwie mieszkamy na parterze – do góry oznacza więc tylko kilka schodków.
A co na ten widok mama?
Mama z uśmiechem politowania mówi:
- Prawdziwa zakuta palma…
*

Palma z Murzynkiem długo jeszcze dorzucana była do prezentów dla rodziny i przyjaciół.