poniedziałek, 28 lipca 2014

Diagnoza Dumonta.


Mały Quinquin, reż. Bruno Dumont, Francja 2014.


Zauważyłam dwie prawidłowości w dobranych przeze mnie filmach. O dziecięcych bohaterach już wspominałam w jednym z wcześniejszych wpisów. Drugą jest dominujący we wszystkich wybranych przeze mnie filmach temat rozprzestrzeniającego się zła – wokół nas  i w nas. Mały Quinquin Dumonta to film, którego bardzo się bałam. Po pierwsze, ponad trzy godziny. Dla moich wiecznie gdzieś maszerujących (bez mojej zgody) nóg to spory wysiłek. I ta obawa okazała się uzasadniona, niestety… Po drugie, widziałam wcześniej dwa (tylko!) filmy Dumonta i fanką nie zostałam. Poza szatanem  chyba dopiero teraz po czasie potrafię docenić, a Camille Claudel owszem podobał mi się bardzo, ale długość niektórych ujęć mocno przekraczała moje percepcyjne zdolności.
Tymczasem na żadnym z filmów, które do tej pory widziałam na festiwalu, nie śmiałam się tak głośno i tak dużo. Galeria dziwadeł. Tym razem nie przerażających jak w Poza szatanem, tylko śmiesznych – kapitan van der Weyden i porucznik Carpentieri. Jeden z oczami, które zdają się wystrzelone ze sprężynek, wykonujący całe mnóstwo przyruchów i wygłaszający najgłupsze komentarze o życiu i metodach śledczych, jakie kiedykolwiek słyszałam. Drugi z zębami, między którymi wieje wiatr  i ciągłym tępawym zamyśleniem. Klimat filmu jest dzięki tym postaciom trochę jak z Monty Pythona, trochę jak z pastiszu francuskich i angielskich kryminałów z lat pięćdziesiątych. Nawet słynny ostatnio serial True dethective też się pojawił. Dla miłośników kryminału nowy Dumont to naprawdę smaczny kąsek.
Było jednak w tych salwach śmiechu coś niepokojącego. Od samego początku wydawało mi się, że reżyser się widzem okrutnie zabawia, że zagra nam za ten śmiech na nosie. Bo z czego się właściwie śmiejemy? Z upośledzenia, niedoskonałości, braku urody. Śmiejąc się tak, że aż dostałam ataku kaszlu, zrozumiałam nagle, że jestem jak pierwszy lepszy dzieciak w szkole, który przy wsparciu tłumu śmieje się z mniej zdolnego kolegi. Uświadomiłam sobie, że ten śmiech płynie z pogardy dla niedoskonałości innych. I zawstydziłam się… Śmiałam się nadal, ale już z wyraźnym poczuciem dyskomfortu na sumieniu. I czekałam na tę łyżkę dziegciu, którą Dumont zatruje cały film.
I doczekałam się. W pewnym momencie czarnoskóry chłopiec, muzułmanin, przez inne dzieci – na czele z tytułowym bohaterem – potraktowany zostaje jak intruz, wyrzutek. Dziewczyna, której zwierzył swoje uczucia pozwala go ośmieszyć. Chłopak przyjmuje postawę religijnego islamisty, który po wystrzelaniu z karabinu niemal całego magazynku, ostatnią kulę przeznacza dla siebie. I już nie jest śmiesznie. Tę scenę, pozornie od czapy, można czytać na wiele sposobów. Na przykład jako (auto)oskarżenie – my się świetnie bawimy, siedzimy w kinie i pękamy ze śmiechu, a obok nas giną dzieci, toczą się religijne (i nie tylko) wojny.
I nagle komiczna, makabrycznie przerysowana zagadka śmierci ludzi zjedzonych przez krowy, którą z takim zaangażowaniem próbują rozwiązać van der Weyden i Carpentieri okazuje się być tylko pretekstem do rozważań o złu, które coraz wcześniej rodzi się w człowieku. Nagle zmienia się metoda uśmiercania ofiar – można je utopić, udusić… A śliczną dziewczynę, która myśli, że umie śpiewać i nie stać jej nawet na uśmiech dla wielbiciela, mogą na przykład zjeść świnie… Głupawy van der Weyden wreszcie zaczyna rozumieć, że cały cykl zbrodni to eksterminacja zła. Kto następny?
Quinquin to mały łobuz z zajęczą wargą, który jednak świetnie sobie radzi w grupie. Jako jedyny ma dziewczynę i właściwie przewodzi grupce kumpli. Z początku jego żarty, jak wrzucenie do domu petardy, wydają się nam nieszkodliwe i zabawne. Z czasem jednak zabawy Quinquina okazują się mieć coraz poważniejsze konsekwencje. Zaczynamy rozumieć, że tego chłopca zło toczy jak kornik drewno…


Hiob kontra Lewiatan.


Lewiatan, reż. Adrey Zviagintsev, Rosja 2014 
 
Uwaga! Spoiler!!!

Na obraz Zwyagintseva wybrałam się w ciemno. Widziałam wcześniej Powrót i Elenę. Muszę jednak przyznać, że z każdym kolejnym filmem jestem nieco rozczarowana. To było dobre kino, ale reżyser bardzo wysoko sam sobie postawił poprzeczkę Powrotem i nie udaje mu się jej przeskoczyć.  Może to przekleństwo świetnego debiutu – potem widzowie oczekują, że każde kolejne dzieło będzie lepsze. I Zwyagintsev chyba wpadł w te sidła.Tak myślę. Ale to bardzo subiektywne odczucia i bardzo chętnie się z kimś na ten temat nie pozgadzam.
Lewiatan  jest filmem z przepięknymi kadrami, takimi właśnie, które od razu skojarzyły mi się z klimatem Powrotu. To historia Kolii i jego rodziny, rosyjskiego Everymana. Albo raczej Hioba, na którego spadają wszystkie możliwe nieszczęścia. Utrata pracy, majątku, domu, wreszcie opuszcza go także żona z kochankiem. Gdy mężczyzna mimo wszystko wybacza zdradę, kobieta zostaje zamordowana. Na domiar wszystkiego to Kolia zostaje o tę zbrodnię oskarżony i skazany na 15 lat w kolonii karnej o zaostrzonym rygorze. Wszystko zostaje mu zatem odebrane, nawet wolność. Tymczasem pop z miasteczka właśnie Hioba stawia mu za wzór, mówiąc że cierpiącemu patriarsze ze Starego Testamentu Bóg ukazał się w postaci huraganu i pouczył, że cierpienie trzeba po prostu przyjąć. Zapomniał jednak dodać, że Bóg wcześniej o duszę Hioba założył się z szatanem.
Film według mnie należy czytać na dwóch płaszczyznach – dosłownej i symbolicznej. Spójrzmy na przedstawione w filmie relacje między ludźmi, skomplikowane, choć dość typowe; na przerażający obraz rosyjskiego pijaństwa i związany z nim wątpliwej jakości humor (nie reżysera, ale wstawionych bohaterów); na skorumpowanych przedstawicieli prawa i urzędów publicznych, których łączą mafijne układy; na portret Putina w gabinecie burmistrza, który szefuje całej tej podłej bandzie; wreszcie na trudny pod każdym względem, a w szczególności ekonomicznym, żywot przeciętnego Rosjanina… Z tych wszystkich wątków rysuje się nam wizja współczesnej Rosji, realistyczna i przytłaczająca. Niewątpliwie bardzo prawdziwa.
Z drugiej jednak strony w całą te historię wpisana jest – moim zdaniem wcale nie nachalnie – problematyka biblijna. Nie tylko Hiob-Kolia jest tego przykładem, ale przede wszystkim zasygnalizowany już w tytule motyw Lewiatana – starotestamentowego potwora morskiego, który w języku hebrajskim oznacza dosłownie wieloryba. W Biblii Lewiatanowi przypisywano różne role – węża, krokodyla, potwora morskiego, demona. W wierzeniach kabalistycznych przewidywano, że na Sądzie Ostatecznym człowiek prawy otrzyma do spożycia mięso Lewiatana – taki symbol zwycięstwa dobra nad złem. Tomasz z Akwinu natomiast opisywał Lewiatana jako demona zazdrości (nie szperałam w bibliotekach, brakuje na to tutaj czasu, poszłam na łatwiznę – Lewiatan). W filmie kilkakrotnie pojawia się na ekranie wieloryb – czy to w postaci leżącego na plaży szkieletu, czy też przepływający dyskretnie przy brzegu. Najwymowniej symbolika tego zwierzęcia przedstawiona została w scenie, gdy żona Kolii stoi na skarpie, patrząc w morskie odmęty. Towarzyszy jej złowroga śliskość Lewiatana. Kobieta dźwiga brzemię winy – zdradziła nie tylko męża, nie tylko jego serce złamała. Jej zrozpaczony pasierb z płaczem woła do ojca: „wygoń ją z domu, wygoń ją”. Chwilę później dowiadujemy się o śmierci niewiernej żony.
Zginęła od uderzenia tępym narzędziem w głowę. Zbrodnia w afekcie, zazdrosny mąż. Prosty rachunek. Za prosty. Ten, kto faktycznie stoi za śmiercią kobiety jest prawdziwym Lewiatanem. Nie żadnym demonem, tylko prostackim, grubym i cynicznym człowiekiem, który po zniszczeniu życia prostego człowieka i jego rodziny, staje w cerkwi przed Bogiem i rozmodlonym głosem mówi do syna: „Bóg na ciebie patrzy”.
Broń nas, Boże, przed Lewiatanem! Broń nas, Panie, przed drugim człowiekiem…

Aria, czyli Nieporozumienie.


Dziewczynka z kotem (Incompresa), reż. Asia Argento, Włochy - Francja 2014.

Tak się składa, że kolejny mój film festiwalowy w tym roku ma dziecięcego bohatera. I nie ostatni. Może to jakaś nowa tendencja? Dzieci noszą w sobie niewinność i naturalność, która pozwala pokazać na ekranie jakąś głęboką prawdę, podczas gdy dorośli uciekają w głupie gry między sobą i udają zamiast być.
Film Argento – bardzo kolorowy i wyestetyzowany jak dzieła Almodovara – opowiada o Arii, najmłodszej córce znanego z seriali aktora i sławnej pianistki. To taka strawestowana historia współczesnego Kopciuszka. Rodzice traktują ją jak wroga, biją, poniżają, podrzucają sobie nawzajem jak kukułcze jajo. Tymczasem Aria jest bardzo utalentowana literacko, wygrywa konkursy. Posiada ogromną wrażliwość i gorąco pragnie, by rodzice odwzajemnili jej miłość. Nikogo to jednak nie obchodzi, tak jak i ona nikogo nie obchodzi. Jej starsze siostry nie są przez rodziców traktowane tak podle. Każde wybrało sobie jedną córkę i ją hołubi. „Tata ma Lukrecję, mama Donatinę, a ja ciebie” – mówi Aria do znalezionego na ulicy czarnego kota, który staje się jej jedynym przyjacielem. Motyw dość ograny – pojawił się już choćby w opisywanym przez mnie z takim zachwytem Białym bogu.  O ile jednak w filmie Mundruczó zwierzęcy bohater jest mimo wszystko postacią wiodącą, o tyle tytułowy kot z filmu Argento to zaledwie figura niemego przyjaciela, któremu można powierzyć wszystkie troski. Jest ciepły, miękki i nie ucieka…
Aria jest dzieckiem, które w świecie dorosłych nie może liczyć zupełnie na nikogo. Ojciec jest chorobliwie przesądny i potrafi wyrzucić ją z domu, ponieważ przyprowadziła czarnego kota albo popchnięta przez starszą siostrę (notabene – paskudna różowa grubaska) zbiła lustro. Matka jest histeryczna i bez przerwy naćpana – jej czułość  lub brutalność dla najmłodszej córki  są wypadkową koki i wina, układów z aktualnym kochankiem i bardzo zmiennego nastroju. Najczęściej w krótkich chwilach przypływu matczynych uczuć Ivonne składa obietnice bez pokrycia i urządza pokaz sztuki makijażu lub uwodzenia. Ojciec z kolei – słynny Bernadotte – jest uzależniony od sukcesu. Dobra wiadomość od agenta oznacza eksplozję ojcowskich uczuć, zła – Aria staje się przyczyną wszystkich nieszczęść i ląduje na ulicy.
W tych rzadkich chwilach bliskości z rodzicami śliczną twarzyczkę Arii rozjaśnia blask szczęścia tak ogromnego, jakby tylko ta chwila istniała. Myliłby się jednak ten, kto uznałby Arię za nieświadomą i naiwną. Ona dobrze wie, że rodzice jej nie kochają, że jest dla nich kulą u nogi i dopustem bożym. Ucieczką staje się dla niej pisanie opowiadań, za które otrzymuje nagrody. Jurorzy zachwycają się jej wyobraźnią, a ona skromnie przyznaje przyjaciółce: „to wszystko prawda”.
Nie może też liczyć na nauczycieli w szkole, których reprezentuje bardzo stereotypowo wyglądająca belferzyca – młoda, ale już zniszczona przez toksyczność tego zawodu. Wyraz twarzy bez uśmiechu, włosy upięte w ciasny kok, okulary i odrażająco brzydka garsonka. Dyscyplinę zaprowadza przemocą fizyczną i okrucieństwem słownym. Zastanawia mnie często dlaczego artyści tak wyobrażają sobie pracę nauczyciela. To mnie mocno irytuje… Z drugiej strony, kiedy przyglądam się temu szczególnemu „gatunkowi” ludzi, dostrzegam niewielu wyłamujących się poza schemat. Nie jest oczywiście tak źle, jak w tym filmie (i w innych). Syndrom Bladaczki to jednak jedna z najpoważniejszych chorób zawodowych.
Ten film przypomina mi także popularną w czasach mojego liceum powieść Tomka Tryzny Panna nikt, której taką krzywdę wyrządził film Andrzeja Wajdy – chyba najgorszy w jego karierze. Tam również bohaterka nie mogła liczyć na nikogo – nie tylko na dorosłych, ale i na rówieśników. Dzieci nie lubią Arii, zazdroszczą znanego ojca, śmieją się z niej i nie pozwalają wejść do zamkniętego kręgu szkolnej paczki. Aria ma przyjaciółkę Angelicę, dla podkreślenia bliskości między sobą nazywają się wzajemnie tym samym imieniem – Ist. Jednak Angelica nie wytrzymuje presji przyjaźni z dzieckiem, którego psychika jest już mocno wypaczona przez życie w rodzinie patologicznych egoistów i erotycznych maniaków. Aria na przykład bawi się w gwałt na lalkach, kradnie i czyta cudze listy, pali papierosy i pije alkohol. Aria ma 9 lat.
Kończąca film sekwencja związana z przyjęciem urodzinowym, które Aria urządza sama dla siebie, zbudowana jest jak dobry film sensacyjny. Napięcie rośnie z każdą minutą. Ojciec przez telefon informuje dziewczynkę, że nie chce jej znać, a matka ostentacyjnie odmawia nawet jedzenia z córką przy jednym stole. Wszystko dlatego, że Aria nieświadomie (choć tego nie jestem do końca pewna i może to właśnie podoba mi się w filmie najbardziej) wydaje policji, że Ivonne jest w bardzo bliskiej przyjaźni ze znanym handlarzem narkotyków. Przyjęcie, które Aria urządza sama, ma być spełnieniem jej marzeń o akceptacji w grupie przyjaciół. Są balony, torty, serpentyny, rzucająca migoczące światło dyskotekowa kula i dobra muzyka. Dzieci jednak przygotowały dla Arii okrutny żart…
Poruszające jest ostatnie ujęcie – Aria stoi na ulicy z przewieszonym przez plecy ciężkim plecakiem i klatką z kotem pod pachą. Smutno patrzy w kamerę i mówi: „Nie opowiedziałam wam tego wszystkiego, żeby robić z siebie ofiarę. Po prostu chcę, żebyście byli milsi”…
Dodam jeszcze tylko refleksję na temat tytułu. Włoski tytuł brzmi Incompresa, czyli Nieporozumienie. Polski tytuł filmu to także kompletne nieporozumienie...



niedziela, 27 lipca 2014

"Kochaj i rób co chesz" (św. Augustyn)

Biały Bóg, reż. Kornel Mundruczó, Węgry - Niemcy - Szwecja 2014.


Mundruczó to jak do tej pory mój numer jeden na festiwalu. Nie widziałam wcześniej żadnego z jego filmów, a do Teatru Rozmaitości na Nietoperza ciągle nie mogę dostać biletów. Z tym większą ciekawością wybrałam się na Białego Boga. I jestem zachwycona! Nieprofesjonalnie i nieobiektywnie zachwycona!
Z tego, co wiem o Nietoperzu oraz z tego, o czym rozmawiałam wczoraj Festiwalowiczami znacznie bardziej niż ja obytymi, wnioskuję, że żonglerka konwencjami to dla Mundruczó chleb powszedni, a dla widzów znak rozpoznawczy tego twórcy. Zaprezentowany na NH film to kolejny przykład tej niezwykłej umiejętności. Podsłuchałam wprawdzie wypowiedź jakiegoś chłopaka (ani chłopak, ani wypowiedź nie przypadły mi do gustu – jak coś pokocham, nie znoszę opluwania), który stwierdził, że ten film to dla Mundruczó otwieranie ścieżki do Hollywood i mówił o tym z prawdziwą pogardą. No fakt, dobrze zrobiony film, trzymający w napięciu, mądry i poruszający, a przy tym świadczący o kapitalnej znajomości kina i różnych filmowych konwencji może otwierać artyście wszystkie ścieżki. Łącznie z tą głęboko pogardzaną przez pewien specyficzny typ „nowohoryzontowych” widzów. I tego typu widzów bardzo nie lubię – przyznaję się bez bicia! Nie lubię, bo stanowi on zaprzeczenie idei tego festiwalu, który otwiera się na wszystko, co nowe, ciekawe i oryginalne, ale jednocześnie nie zamyka na żaden rodzaj kina. Stawia tylko jeden zasadniczy warunek – musi to być kino dobre.
No a Biały Bóg to kino doskonałe. Nie napiszę wybitne, bo nie czuję się wystarczającym znawcą, by to ocenić. Jednak jestem gorącą zwolenniczką teorii, że dobre kino to takie, które budzi emocje i pobudza intelektualnie. A dawno nie przeżywałam tak perypetii bohaterów jak wczoraj wieczorem w kinie. Od pierwszej sceny wiedziałam, że ten film porwie mnie i zaczaruje całkowicie. Nastolatka z przewieszoną przez ramię trąbką, w białych skarpetkach i czarnych pantoflach jedzie na rowerze przez opustoszałe miasto. Mija otwarty, porzucony na moście samochód, na jej twarzy rysuje się napięcie. W pewnym momencie zza zakrętu wyłania się ogromna sfora psów, które biegną za nią ulicami miasta. A wszystko to pięknie sfilmowane… Poddałam się! Moje serce zostało zdobyte!
Wróćmy jednak do zabawy konwencją. Mundruczó igra z widzem, od pierwszej do ostatniej sceny. Wodzi za nos, a potem złośliwie puszcza oko. Mamy więc kino familijne w stylu Lassie wróć i przygodowe z serii adaptacji Jacka Londona z filmem Zew krwi na czele. Jest też kino  psychologiczne i interwencyjne, pokazujące skomplikowane relacje między nastolatką i jej ojcem. I wreszcie Hitchcockowskie Ptaki  w psiej wersji - kino suspensu, horror i realizm magiczny w jednym. A wszystko to wymalowane niebanalną metaforą.
Mundruczó na początku filmu cytuje Rilkego: „Wszystko, co najbardziej przerażające, domaga się naszej miłości”. Te słowa spajają dwa główne wątki, które dzieją się niejako paralelnie. Jest historia Lilly, nastolatki grającej na trąbce w młodzieżowej orkiestrze, którą matka podrzuca ojcu na trzy miesiące z powodu wyjazdu na konferencję. Lilly pojawia się w domu ojca ze swoim ukochanym psem Hagenem, ale prawo węgierskie nakazuje rejestrować każdego psa, zwłaszcza mieszańca, jakim jest Hagen. Ojciec Lilly zupełnie nie potrafi znaleźć z nią porozumienia, co nie dziwne, skoro darzy nienawiścią stworzenie, które ona kocha najbardziej na świecie. W chwili złości mężczyzna wyrzuca psa z samochodu. Od tej chwili Lilly nie ustaje w poszukiwaniach, a Hagen walczy o przetrwanie. Żałuję niezmiernie, że nie przyznaje się nagród aktorskich psom, bo był to najlepszy aktor na festiwalu (jak do tej pory).
Świat, z którym stykają się Lilly i Hagen jest dla nich wrogi i okrutny. Lilly długo jest zupełnie sama, porzucona – zupełnie jak jej pupil. Ojciec jej nie rozumie, dyrygent orkiestry jest złośliwym starym satrapą, a koledzy i koleżanki złośliwi lub naćpani. Dziewczyna ma tylko psa, którego za wszelką cenę pragnie znaleźć. Tymczasem Hagen ucieka przed hyclami, trafia w ręce tresera psów walczących na specjalnym ringu, aż w końcu trafia do schroniska dla psów. Na swojej drodze spotyka niemal wyłącznie ludzi okrutnych i podłych. Miarą naszego człowieczeństwa jest stosunek do zwierząt, jak głosi niejedna kampania społeczna. W myśl tej zasady, w tym węgierskim mieście ludzi z sercem jak na lekarstwo. W końcu psy przejmują władzę w mieście… I nikt nie może już czuć się bezpiecznie. Nawet Lilly…
Pies jest tylko zwierzęciem, instynkt każe mu walczyć o przetrwanie. Rozwścieczony jest naprawdę bardzo niebezpieczny. Mundruczó, odwołując się do tego prawa natury, bardzo wyraźnie pokazuje, że żadna krzywda nie pozostaje zapomniana, że czas panowania człowieka, „białego boga” jest ograniczony. Nasza hegemonia objawia się także w spożywaniu mięsa bezbronnych zwierząt – coraz częściej artyści obnażają naszą ludzką nieuczciwość wobec zwierząt i hipokryzję. Wystarczy przywołać tutaj monolog Elizabeth Costello, tytułowej bohaterki powieści Coetzee’go, która porównuje jedzenie mięsa do Holocaustu. Psy zaczynają więc budzić przerażenie w tych, którzy wobec nich zawinili.
Lilly także długo przerażała własnego ojca – swoją obcością, odmiennością, dystansem. Boją się siebie nawzajem. Udaje im się jednak znaleźć sposób, na zażegnanie tego lęku – jest to wspólny płacz, ciepły uścisk dłoni, miłość… Tak samo Lilly, stojąc frontem do warczącego na nią Hagena i setek innych psów, opanowuje swoje przerażenie dzięki miłości wyrażonej dźwiękami trąbki.
To piękny film, bardzo poruszający i uruchamiający mnóstwo skojarzeń. A przede wszystkim wywołujący poczucie odpowiedzialności za wyrządzone przez człowieka zło…

sobota, 26 lipca 2014

Krzyk zarzynanej miłości


Kobiece pieśni, reż. Reha Erdem, Turcja - Niemcy - Francja 2013.

Wysmakowane kino. Wypracowane kadry. Bardzo plastyczne. I symbolika głęboko zakorzeniona w religijności. Zmitologizowana figura ojca, nieobecność matki, marnotrawny syn, a przede wszystkim kobiety dźwigające na swych barkach ciężar świata, kobiety jako oparcie dla męskiej słabości..
Kobiece pieśni to turecki film, o którym mądrze da się coś napisać po wielokrotnym obejrzeniu. Mnogość znaków przerasta moją filmoznawczą kompetencję. Niemniej jednak na płaszczyźnie emocji  jest to obraz niezwykle przejmujący. Podczas spotkania z reżyserem prowadząca stwierdziła, że w filmie dominującym doświadczeniem bohaterów jest samotność. Już samo umieszczenie akcji na wyspie jest znaczące. Każdy z bohaterów funkcjonuje jak nomadyczny byt, jak oderwany fragment lądu dryfujący po oceanie, który pragnie złączyć się z innymi dryfującymi fragmentami całości. Ślad odcięcia jest jak bolesna rana, ale bezwzględne zjednoczenie jest już niemożliwe. Poszukiwanie bliskości jest dominującym motywem tego filmu, tak jak jest to dominujący motyw naszego życia.
Reha Erdem tworzy w swoim dziele splot kilku historii. Można powiedzieć, że jest to historia trzech nietypowych par. Po pierwsze, Mesut i Esma – on zrzędliwy i stetryczały emeryt, a ona głęboko wierząca i kochająca każde boże stworzenie służąca. Esma wprawdzie pracuje dla Mesuta, ale to, co dla niego robi, znacznie wykracza poza zakres obowiązków pomocy domowej. Esma opiekuje się Mesutem i robi to nie dla spełnienia jakiejkolwiek misji, ale dlatego, że taka jest jej natura. Po drugie, Adem – syn Mesuta i jego żona. Młody człowiek jest niezaradnym egoistą, który pragnie ojcowskiej miłości, ale sam nie potrafi kochać nikogo. Ani ojca, ani żony, ani nawet psa. Jest śmiertelnie chory i myśli, że to daje mu prawo zachowywać się jak rozkapryszony dzieciak. Jedyną osobą, która daje mu to, czego potrzebuje, jest otwarta i kochająca świat Esma. Choć pada w filmie sugestia, że jej dobrotliwa natura jest konsekwencję padaczki przechodzonej w dzieciństwie. Czy to znaczy, że dobro jest możliwe tylko wtedy, gdy człowiekowi brakuje tak zwanej „piątej klepki”? Po trzecie wreszcie, Meyrem i miejscowy lekarz. Dużo starszy od dziewczyny mężczyzna, który oświadcza się jej, ale nie potrafi zaakceptować, że wybranka ma dla niego tylko szacunek, a miłości dopiero pragnie się nauczyć. Miota się między męską ambicją a pragnieniem ciepła tej pięknej dziewczyny, rani ją, zmusza do noszenia ciężkich galonów z wodą, którą później bezlitośnie marnuje. Ale też pada przed nią na kolana i trzyma się jej kurczowo, jakby jej bliskość miała ocalić go przed starością.
Jest też brat Esmy, postać milcząca, snująca się po wyspie jak dobry duch, opiekun koni i ludzi. Z nieodłączną książką, której tytułu nie znamy, a którą bohater czyta wciąż od nowa. Ta cykliczność jest swego rodzaju dominantą kompozycyjną filmu. Wyspa otoczona wodą, powtarzające się sceny i obrazy, życie i śmierć splecione ze sobą tak ściśle, że nie sposób odróżnić gdzie przebiega granica. W pewnym momencie zaczęłam myśleć, że reżyser wywodzi mnie w pole. Akcja toczy się na wyspie, z której ze względu na zbliżające się trzęsienie ziemi ewakuowano wszystkich mieszkańców. Ci, którzy postanowili zostać, według prezentera telewizyjnego „już nie żyją”. Może więc oni wszyscy są już bytami pozaludzkimi, niematerialnymi. Każdy z nich na swój sposób spotyka się z Bogiem i przechodzi na drugą stronę… Może…
Jedną z najbardziej poruszających scen w filmie jest moment, gdy żona Adema czeka na prom na przystani. Na wprost niej siedzi kobieta z podkrążonymi oczami i trzema zdjęciami syna. Na każdym z nich napis „zaginiony”. Kobieta płacze, głośno i żałośnie. Ten płacz brzmi jak pieśń. Pieśń pełna bólu, niemocy, tęsknoty i lęku. Brzmi jak krzyk zarzynanej miłości. Ta „kobieca pieśń”…