niedziela, 31 lipca 2016

Arcydzieła bronią się same


Nowe Horyzonty 2016, środa 26 lipca
4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni, reż. Cristian Mungiu, Rumunia 2008.
Miles Davies i ja, reż. Don Cheadle, USA 2015.
Co przynosi przyszłość, reż. Mia Hansen Løve, Francja-Niemcy 2016.
Klient, reż. Asghar Farhadi, Iran-Francja 2016.

Gdy ogląda się cztery filmy dziennie przez dziesięć dni, łatwo uciąć komara podczas seansu i mnie się to zdarza. Oczywiście, jest to wadą takich imprez jak Nowe Horyzonty, bo niektóre filmy, te wymagające więcej uwagi i wysiłku, mogą nam umknąć. Możliwe, że w innych okolicznościach taki film zrobiłby o wiele większe wrażenie. Z drugiej jednak strony są takie dzieła, które wybijają się ponad pozostałe, których nie sposób przeoczyć albo na nich przysnąć. I to też coś o nich mówi.
Takim filmem był nie najnowszy już film Cristiana Mungiu 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni. Kino społeczne mnie obchodzi i dotyka znacznie bardziej niż filmowe eksperymenty, a temat zagrożeń płynących z nielegalnej aborcji zwłaszcza w obliczu pomysłu na zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej jest mi szczególnie bliski. Wspominałam już w krótkim wpisie na Facebooku zaraz po obejrzeniu filmu, że na demonstracji pod sejmem NIE DLA TORTUROWANIA KOBIET najważniejszym zdaniem było dla mnie stwierdzenie, że aborcja powinna być legalna, bezpieczna i rzadka. Film Mungiu pokazuje Rumunię końca lat 80-tych, gdy była ona nielegalna, niebezpieczna i częsta. Podobnie jak 24 tygodnie  ten film bardzo mnie poruszył. Niezależnie od wszelkich deklaracji ze strony mężów, przyjaciół, partnerów, kobieta zawsze pozostaje w tej sytuacji sama, to zawsze ona podejmuje ostateczną decyzję i co ważniejsze, ona ponosi jej konsekwencje. Przez całe życie.
Po takim filmie historia o zaćpanym artyście (choćby był nim najwybitniejszy jazzmanem świata) w ogóle mnie nie dotyka. I być może rzeczywiście Miles Davies i ja powinnam obejrzeć jeszcze raz. Na projekcji festiwalowej w zasadzie docierała do mnie tylko świetna muzyka, w której odbiorze przeszkadzała mi postać głównego bohatera - egoisty, ćpuna i frustrata, przechodzącego twórczy kryzys. Rzeczywiście film jest interesujący formalnie, fragmentaryczna akcja dobrze koresponduje z improwizacyjną naturą jazzu, a przy tym film jest momentami dramatyczny, momentami zabawny. To jednak za mało, by poruszyć.
Rozczarowaniem był też francuski (sic!) film z Isabelle Huppert pt. Co przynosi przyszłość. Film ze straconymi zwrotami akcji, leniwa narracja i subtelność tak daleko posunięte, że stają się wadą, a nie walorem. To historia kobiety, której pasją jest wykładanie filozofii, a jej życie wydaje się spełnione. Ma męża, dwoje dorosłych dzieci oraz matkę, która wymaga opieki. Dzieci wyprowadzają się z domu, mąż odchodzi do innej kobiety, a matka umiera. Doskonały moment, żeby całkowicie odmienić swoje życie. Bohaterka ma nie tylko świadomość tego faktu, gdy mówi, że teraz ma przed sobą wolność totalną, ale i możliwość takiej zmiany. Rezygnuje z niej jednak, bo czuje się już zbyt stara, a może brak jej odwagi. To kolejny film, któremu trudno mieć coś do zarzucenia pod względem pomysłu i konstrukcji. I kolejny, o którym bardzo szybko zapomnę.
Nie zapomnę natomiast nowego filmu Ashgara Farhadiego - Klient. Farhadi po raz kolejny - podobnie ja w Rozstaniu - dotyka tematu z pogranicza filozofii i etyki, pyta o granicę między dobrem a złem, byciem ofiarą a
byciem katem. Pokazuje, że człowiek nosi w sobie zarówno pierwiastki dobra i zła i że każdy może zbłądzić, nawet ten kto ma wysokie poczucie sprawiedliwości. Ostatecznie okazuje się bowiem, że sprawiedliwość bez współczucia i zdolności wybaczania może być źródłem większego zła niż zbrodnia, która wymaga kary. Niezwykłość filmów Farhadiego bierze się stąd, że ich intelektualna wymowa idzie w parze z ogromną emocjonalnością, z silnymi reakcjami bardzo dobrze wykreowanych bohaterów. To postacie głęboko ludzkie, jest w nich wiele dobra i mądrości, które nie chronią ich jednak przed pokusami i słabością. A poza tym, u Farhadiego jak u Hitchcocka - zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie.
Można więc mówić, że w nadmiarze obrazów niektóre filmy nikną. Jednak arcydzieła bronią się nawet na takim festiwalu jak Nowe Horyzonty, gdzie ogląda się 4-5 filmów dziennie, około 40 przez 10 dni, a w sumie jest ich kilkaset.

sobota, 30 lipca 2016

O wyższości "snuja" nad rozyrwką i odwrotnie...

Nowe Horyzonty 2016, wtorek 26 lipca
Śmierć Ludwika XIV, reż. Albert Serra, Francja - Hiszpania - Portugalia 2016.
Mając 17 lat, reż. André Téchiné, Francja 2016.
Sunset Song, reż. Terence Davies, Wielka Brytania - Luksemburg 2015.
Służąca, reż. Park Chan-wook, Korea 2016.

Wtorek upłynął bez rozczarowań, ale i bez większych emocji - aż do ostatniego filmu, koreańskiej Służącej. Najlepsze jednak zostawiam na koniec.

Śmierć Ludwika XIV to bardzo kameralne, poetycko-naturalistyczne kino. Wynudziłam się śmiertelnie, dochodząc do wniosku, że gdyby nie gangrena, Król Słońce umarłby z nudów. A jednak nie wyszłam z kina, wytrzymałam do końca, bo było coś hipnotycznego w tym celebrowaniu królewskiej śmierci, w towarzyszeniu podczas ostatniej drogi. Historyczny kostium w tym filmie to oczywiście tylko warstwa wierzchnia, pod którą kryje się smutna prawda, że korona nie zwalnia od cierpienia, a tym bardziej nie uchroni króla przed śmiercią, choćby nad jego łóżkiem zebrali się najlepsi specjaliści z eliksirem z krwi i nasienia wszystkich byków świata. Film powstał na podstawie pamiętników medycznych i wspomnień królewskiego lekarza, co daje mu nieco dokumentalny charakter. Dodatkowym atutem jest świetna rola Jean-Pierre Léauda.
  Drugi film, który widziałam we wtorek, też ociera się o temat śmierci, ale dotyczy przede
wszystkim życia, jego piękna oraz odkrywania siebie i dojrzewania do miłości. Gdy się ma 17 lat, wszystko jest trudne, bo wszystko przeżywa się bardziej, mocniej, a relacje między ludźmi i własne wobec nich postawy postrzega się w kolorach czarno-białych. Przez to intensywność tych relacji jest zwielokrotniona. Na takich cechach młodości Téchiné opiera relację między dwoma głównymi bohaterami. Tomas i Damien pochodzą z różnych środowisk i mają inne zaplecze możliwości, a jednak rodzi się między nimi uczucie, które obaj próbują ukryć, okazując sobie otwartą niechęć. Ale - jak to mówią - co ma wisieć, nie utonie, a namiętność jest jak przeznaczenie, nie da się przed nią uciec.
Dziwnym filmem było Sunset Song Daviesa. Dziwnym, bo w zasadzie nie wiadomo, czy należy go traktować jako realistyczną epicką opowieść zrealizowaną z dużym rozmachem, czy też należy się doszukiwać jakiegoś eksperymentu w formule. W pierwszym wypadku jest kłopot
ze scenariuszem - za dużo w nim wątków, brak spójności, z punktów zwrotnych nie wynika wcale istotna zmiana w życiu bohaterki (choć mogłaby). Trudno też powiedzieć czym kieruje się główna bohaterka, jaka jest jej motywacja. Jeśli natomiast Davies chciał podjąć dyskusję z tradycyjną poetyką, to wydaje się to nieczytelne. Mimo to, film ogląda się przyjemnie, zwłaszcza ze względu na wspaniałe obrazy i piękną muzykę. Film utwierdza mnie też w przekonaniu, że historia świata jest historią przemocy wobec kobiet: fizycznej, psychicznej, historycznej i społecznej. Główna bohaterka symbolizuje los i postawę wielu kobiet, które - choć nie są słabe i bezwolne - muszą ostatecznie podporządkować się losowi w osobie ojca, męża czy wojny.
Może dlatego z taką przyjemnością obejrzałam kolejny film - Służącą Chan-wooka. Aby nie zdradzić zbyt wiele, napiszę tylko, że to historia, w której kobiety biorą sprawy w swoje ręce i okazuję się silniejsze i sprytniejsze niż podejrzewają przyzwyczajeni do dominacji mężczyźni. Historia jest przy tym opowiadana bardzo przewrotnie, z różnych perspektyw. Widz co chwilę wytrącany jest z utartego szlaku opowieści, na który zdążył już wkroczyć za bohaterami i ich historią. Doskonałego wrażenia dopełniają przepiękne obrazy przyrody, kostiumów i scenografii. Jeszcze jedną zaletą filmu jest jego erotyczność. To kino zabawne, przewrotne, piękne, okrutne i podniecające.
W kuluarach (czyli w Klubie Festiwalowym w Arsenale) uczestniczyłam tego dnia w ciekawej dyskusji, do której pretekstem była właśnie Służąca. Czy kino, które przynosi ubraną w piękny obraz rozrywkę (dla niektórych w gruncie rzeczy prostą) jest mniej wartościowe od kina, które - mówiąc potocznie - “ryje beret”? Ja wciąż nie rozumiem tego rozgraniczenia. Dzielę kino na dobre i złe, a poza tym uważam, że każdy ma inną wrażliwość. Ja na przykład nie czuję Tarantino. Czy to znaczy, że nie znam się na kinie? Kocham natomiast Ojca chrzestnego,  po filmie Mungiu 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni wyszłam roztrzęsiona. Czy to znaczy, że się znam?



piątek, 29 lipca 2016

O miłości na różne sposoby


Nowe Horyzonty 2016, poniedziałek 25 lipca
Martwe wody, reż. Bruno Dumont, Francja - Niemcy 2016.
Dzieciństwo wodza, reż. Brady Corbet, Wielka Brytania - Węgry - Francja 2015.
Boris bez Béatrice, reż. Denis Cȏté, Kanada 2016.
Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, reż. Paolo Genovese, Włochy 2016.

Poniedziałek. Tydzień zaczął się oczywiście w kinie. Na dzień dobry mocne uderzenie. Nie do końca wiedziałam czego się spodziewać, ponieważ moje wcześniejsze doświadczenia z Dumontem dawały 50% szans na satysfakcję. Po filmie Poza szatanem miałam już więcej nie oglądać filmów tego reżysera, ale po Małym Quinquinie czekałam na dwie godziny nieprzerwanej dobrej zabawy. Tymczasem trochę się rozczarowałam, choć była to jedna z ciekawszych propozycji na tym festiwalu. Martwe wody to kopalnia skojarzeń, motywów, nawiązań i drwin. To pełna mrokliwych absurdów opowieść o miłości niemożliwej, zjadliwa satyra na kino kostiumowe pełne romantycznych uniesień. Główny bohater to syn rybaka. Jego rodzina żywi się okolicznymi turystami (dosłownie!), wcześniej zdzierając z nich majątek za przeprawę przez rzekę. Scena, w której trzech chłopców zajada uszy, nosy i chrząsteczki, a matka wychodzi z domu trzymając w dłoni zakrwawioną stopę i pyta, czy mają jeszcze ochotę na gicz, jest rozbrajająco zabawna. Wszystko płynie tutaj spokojnym rytmem do czasu, gdy w pobliskiej willi zamieszkuje rodzina bogaczy, a wśród nich Billy, nastoletnia piękność - ni to dziewczyna, ni chłopak, owoc kazirodczej miłości. Do kompletu mamy jeszcze realizm magiczny, kryminał i filmową poetykę absurdu. Ogląda się to dobrze, choć ów nadmiar w pewnym momencie zaczyna być nużący.
Dzieciństwo wodza Corbeta też jest nieco nużące, ale tutaj jest to wynikiem świadomie nierówno rozłożonego tempa. Przez dwie godziny akcja rozwija się powoli. Obserwujemy samotnego, niezrozumianego chłopca, który zdradza skłonności psychopatyczne i próbuje podporządkować sobie cały dom. Rodzice jego bunt próbują zwalczyć siłą, co oczywiście prowadzi do eskalacji. Gdy matka łamie chłopcu serce, odprawiając jego nianię - jedyną bliską mu osobę, dziecko zamienia się w emocjonalną bryłę lodu. Czy tak mogło wyglądać dzieciństwo największych tyranów i dyktatorów? Czy człowiek ze skłonnością do zła się rodzi, czy też kształtują ją te najwcześniejsze doświadczenia? Film nie daje jasnych odpowiedzi na te pytania, choć przedstawia pewną fantastyczną wizję, wyobrażenie. Pozostawia jednak w przekonaniu, że brak miłości jest największym zagrożeniem dla rozwoju dziecka. I dla świata.
O miłości i jej braku mówi także film Boris bez Béatrice, ale ta kanadyjska produkcja zasługuje właściwie tylko na to, żeby ją pominąć milczeniem. Stracony potencjał pierwszej dobrej sceny, naiwny pomysł i banalny (bo nie wynikający z niczego) happy end. O! Przepraszam, spoiler! Nie szkodzi, i tak nie warto na ten film tracić czasu.
Lepiej dwa razy (lub więcej) obejrzeć włoską komedię z gorzkim zakończeniem  w reżyserii Paolo Genovese Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie (oryginalny tytuł Perfetti sconsciuti, ale polscy dystrybutorzy zawsze w kwestii tłumaczenia tytułu zwykle wiedzą lepiej...) to kino urocze, kameralne, zabawne i mądre. Świetny scenariusz i doskonałe dialogi sprawiają, że film przez cały czas trzyma w napięciu, choć akcja dzieje się tylko w jednym miejscu. Grupa przyjaciół spotyka się na kolacji - od patrzenia na jedzenie aż ślinka cieknie (to dodatkowy walor!) - podczas której pada propozycja gry w szczerość. Wszyscy wyjmują telefony, bo przecież znają się od lat i nie mają przed sobą żadnych sekretów. Oczywiście, gorzko tego pożałują, bo fakt, że człowiek ma skłonność do udawania i hipokryzji to żadne odkrycie. Pytanie jednak, co sprawia, że ludzie, z których każdy ma coś na sumieniu, zgadzają się na taką grę? Może - jak mówi jeden z bohaterów - to syndrom seryjnego mordercy, który chce być złapany?
A wspólny mianownik dla poniedziałkowych filmów? Miłość. To zawsze jest wspólny mianownik.

czwartek, 28 lipca 2016

Z rodziną najlepiej na zdjęciu


Nowe Horyzonty 2016, niedziela 24 lipca
Aquarius, reż. Kleber Mendoça Filho, Brazylia - Francja 2016.
Student, reż. Kirill Serebrennikov, Rosja 2016.
Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham, reż. Paweł Łoziński, Polska 2016.
Sieranevada, reż. Cristi Puiu, Rumunia - Francja 2016.

Tematyka niedzielnych seansów krążyła wokół rodziny. Bohater wobec krewnych, relacje dziecka z rodzicami czy też rodzinna wiwisekcja.

Pierwszy film tego dnia to była prawdziwa przyjemność. Sonja Braga jako Clara de Melo w filmie Aquarius rozwaliła system. To nieśpiesznie opowiadana historia kobiety w słusznym wieku, która nigdy nie poddała się bez walki, w żadnej sprawie. Jako młoda kobieta pokonała raka, poradziła sobie ze smutkiem po śmierci męża, wychowała dzieci i nauczyła się żyć sama, nie rezygnując z realizacji swoich potrzeb. Również seksualnych. To jeden z największych walorów filmu, bo rzadko kiedy w kinie można zobaczyć starszą kobietę, której nie zamyka się wyłącznie w roli babci dziergającej na drutach sweterki. To wciąż temat tabu, bo w społecznej mentalności kobietom w pewnym wieku “nie wypada” znacznie więcej niż małym dzieciom. A Clara mówi na to “figa z makiem”. Filho pokazuje, że “stara” kobieta może uprawiać seks i może to robić pięknie. Musi jednak mieć charakter i drapieżność. I niezłomność. Jak Clara, która w walce o swój dom sprzeciwia się wielkiej budowlanej korporacji. I... daje radę! Clara pije wino, tańczy, flirtuje, pływa i smakuje życie z zachwytem. Jest piękna i zjawiskowa. Tak właśnie chcę się zestarzeć. Nie! Zestarzeć to niewłaściwe słowo. Tak chcę ŻYĆ przez całe ŻYCIE.
W przeciwieństwie do Aquariusa rosyjski film Student Serebrennikova opowiada historię bardzo młodego człowieka, ucznia liceum (w programie jest niewłaściwe tłumaczenie tytułu, na ekranie pojawia się znacznie właściwsze, również w sensie symbolicznym - Uczeń), który zostaje religijnym ekstremistą. Film pokazuje nie tylko jak niebezpieczne jest dosłowne odczytywanie przekazów Biblii, ale obnaża też słabość rosyjskiego systemu edukacji (bądźmy szczerzy: systemu edukacji w ogóle). Wobec nagłej przemiany chłopaka bezradne pozostają i szkoła, i matka. Trudność polega na tym, że bunt chłopaka początkowo skierowany jest wobec zachowań istotnie kontrowersyjnych: noszenia przez dziewczyny skąpego bikini na basenie czy lekcji wychowania seksualnego, podczas której ćwiczy się zakładanie na marchewkę prezerwatywy. Sytuacja zaczyna się jednak wymykać spod kontroli, gdy chłopak sprzeciwia się wykładowi z teorii ewolucji. Jedynie racjonalna do bólu nauczycielka biologii zdaje się dostrzegać zagrożenie. Fanatyzm w każdej postaci jest niebezpieczny. Gdy Biblia dostaje się w ręce młodego chłopaka, który kompensuje sobie Bogiem Ojcem brak męskiego wzorca w domu, staje się narzędziem bardzo groźnym. Nie wiadomo na pewno czy chłopak rzeczywiście wierzy w to, co głosi i że jego modlitwa może wydłużyć chromą nogę kaleki. Nie mamy pewności czy fanatyzm nie jest jedynie przykrywką dla psychopatycznych skłonności, które budzą się w młodym człowieku. Jego bunt jest skierowany także wobec Kościoła. On chce założyć własny kościół i mieć swoich uczniów. Dlaczego nikt nie próbuje go powstrzymać? Dlaczego wzbudza jedynie irytację i uśmiechy politowania? Dlaczego nikt nie dostrzega, że sytuacja zmierza do tragedii?
Kwestia relacji na linii dziecko - rodzic jest także głównym tematem filmu dokumentalnego Pawła Łozińskiego Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham. Obraz pokazuje przebieg terapii dwóch kobiet - przygnębionej poczuciem winy matki i jej pełnej żalu dwudziestoparoletniej córki. Film porusza, bo ludzkie cierpienie zawsze porusza, ale niewiele mówi ponad to, co już wiem. Pokazuje wzrocowo przeprowadzoną przez profesora de Barbaro terapię z jej zwrotami, przełomami i podsumowaniem. Najważniejsza myśl, jaką wyniosłam z filmu, to że człowiek chowa się za swoim cierpieniem, uciekając od życia i odpowiedzialności za nie, a to cierpienie “robi go w konia”. Pojawia się jednak jeszcze jedno pytanie: czy fakt, że bohaterki filmu nie były w istocie matką i córką pomaga czy szkodzi tzw. “prawdzie ekranu” (ze względu na klauzulę poufności nie można było pokazać prawdziwej terapii). Chyba nie ma większej różnicy. Dla widza liczą się emocje, a tych tutaj nie brakuje. Pozostaje jednak niepokój, że to, co widzimy na ekranie jest iluzją. Zawsze tylko iluzją...
Emocji nie brakuje także w filmie Sieranevada, za to brakuje w nim fabuły. Film trwa trzy godziny i jest ilustracją stypy po śmierci ojca rodziny. Wyszłam z kina w połowie  filmu, bo wiem jak wyglądają rodzinne imprezy, na których ludzie zmuszają się do rozmowy na tematy, które ich w ogóle nie obchodzą. I wiem, że podczas takich rozmów często wychodzą na jaw skrywane od lat żale i złości.
Rodzina jak rodzina. Każda jest inna i każda jest w pewnym sensie taka sama. Według niektórych najlepiej wychodzi się z nią na zdjęciu.

środa, 27 lipca 2016

Filmowe portrety kobiet


Nowe Horyzonty 2016, sobota 23 lipca
Mustang, reż. Deniz Gamze Ergüven, Francja - Niemcy - Turcja 2015.
Neon Demon, reż. Nicolas Winding Refn, USA - Dania - Francja 2016.
Świt, reż. Laila Pakalnina, Łotwa - Estonia - Polska 2015.
Zjednoczone Stany Miłości, reż. Tomasz Wasilewski, Polska - Szwecja 2016.

Każdego dnia wybieram filmy bez jakiegoś specjalnego klucza - liczy się to, co chcę zobaczyć i na co uda się zalogować. Zwykle jednak jest tak, że można znaleźć dla nich jakiś wspólny mianownik. W sobotę, 23 lipca, były to kobiety.
Dzień zaczął się doskonale, od filmu, który - jak do tej pory - pozostaje moim NUMBER ONE festiwalu. Mustang  Deniz Gamze Ergüven to przepięknie sfilmowany obraz dojrzewania pięciu sióstr, których młodość i uroda zostają uwięzione w kulturowo-religijnych konwenansach i zasadach tureckiej prowincji. Symbolem tego uwięzienia stają się kraty w oknach i mur otaczający posiadłość. Ten film ma przede wszystkim doskonały scenariusz, w którym każda scena jest po coś, każda jest zamkniętą całością, wynika z poprzedniej i zapowiada następną. Wszyscy bohaterowie są prawdziwi, głęboko emocjonalni i nie pozbawieni skaz. Pełni rozterek, ale i determinacji. Główna bohaterka - Lale, najmłodsza z sióstr - jest zdeterminowana najbardziej. Jest symbolem nowego pokolenia tureckich kobiet, które nie zgadzają się na przedmiotowe traktowanie, na wyznaczanie im ról społecznych ograniczonych przestrzenią kuchni, dziecięcego pokoju i ewentualnie, jeśli mąż sobie zażyczy, sypialni. Warto dodać, że Lale wraz z siostrami demonstrują przekrój postaw wobec męskiej dominacji: od pełnego cichego cierpienia posłuszeństwa, poprzez dobrowolne oddanie się z miłości, aż po ucieczkę - jeśli trzeba, to nawet w śmierć. Każda z tych pięciu dziewcząt jest inna, a jednocześnie tworzą jakby jednego, złożonego psychologicznie multiprotagonistę, opowiadając los młodych tureckich dziewcząt uwięzionych w przymusie  “przystojnego zachowania”.
W tym kontekście drugi sobotni seans był wobec Mustanga jak negatyw. Neon Demon Nicolasa Windinga Refna to opowieść o młodych dziewczynach z samego centrum zachodniej cywilizacji, targowiska próżności, hodującego zimne piękno bez wnętrza - z Los Angeles. 16-letnia dziewczyna marzy o karierze modelki, która przychodzi jej z łatwością, ponieważ jest niezwykle piękna. Natychmiast zwraca na siebie uwagę. Budzi zazdrość konkurencji - dziewczyn, których uroda jest na ogół dziełem chirurgów plastycznych oraz zachwyt fotografów, którzy spragnieni są naturalnego piękna. Film jest oderwany od rzeczywistości, zimny jak uroda modelek, okrutny aż do granic groteskowości. To kino eksperymentalne, skupiające się na obrazie, doskonałej harmonii wszystkich elementów, jak muzyka, dźwięk, scengorafia, zdjęcia czy świetne aktorstwo. A jednak film jest powierzchowny, wypełnia go emocjonalna pustka. Pod fascynującymi obrazami kryje się jedynie smutna prawda, że w świecie mody (i nie tylko!) pogoń za pięknem może stać się obsesją; że są ludzie, którzy dla urody zrobią wszystko. Dla mnie na kino to za mało.
Poniżej oczekiwań wypadł też film, po którym wiele się spodziewałam, czyli Zjednoczone Stany Miłości Tomasza Wasilewskiego. Akcję najnowszego filmu twórca Płynących wieżowców  umieszcza w czasach transformacji na smutnym i szarym blokowisku. Przełom lat 80-tych i 90-tych to czas, który - podobnie jak reżyser - pamiętam z dzieciństwa. Życie naszych rodziców zapamiętane oczami dziecka to zdecydowanie inny obraz niż spojrzenie na nich bez cenzury. Wasilewski pokazuje emocjonalną panoramę czasów przełomu poprzez historie kilku kobiet. Bohaterki poszukują spełnienia w marzeniach niemożliwych, w marzeniach o miłości, namiętności i bliskości. Ich życie jest puste. To pokolenie stracone, poddane historycznemu eksperymentowi, pokolenie nieumiejętnie wchodzące w kapitalizm, spragnione kolorów i smaków Zachodu. Wszystkie bohaterki - fenomenalnie zagrane przez Dorotę Kolak, Magdalenę Cielecką, Julię Kijowską i Martę Nieradkiewicz - cierpią na głód miłości i rozpaczliwie próbują go zaspokoić. A partnerują im w tym między innymi Andrzej Chyra i Łukasz Simlat. W sumie jednak ich problemy wydają się wydumane i egzaltowane, jakby dorosłe kobiety zatrzymały się na poziomie nastolatek, które nie potrafią wyobrazić sobie konsekwencji swojego zachowania. Brakuje im dojrzałości. Filmowi trochę też.
W tych trzech filmach kobiety sportretowane zostały w różnych sytuacjach i kontekstach. W cykl portretów kobiet wpisują się też inne obejrzane przeze mnie na festiwalu filmy takie jak Aquarius, Sunset Song, Służąca czy Co przyniesie przyszłość. Jedne lepsze, drugie gorsze - jeszcze o nich napiszę. Chcę jednak podkreślić, że podoba mi się ta tendencja we współczesnym kinie, bo oznacza coraz więcej ciekawych ról dla kobiet.

Post scriptum:
W sobotę widziałam też polsko-łotewski Świt Laili Pakalniny, ale nie będę o nim pisać, bo wyszłam z kina. Przepiękne zdjęcia Wojciecha Staronia nie wystarczyły, aby wizję reżyserki uczynić spójną. Tak jakby twórcy zatrzymali się w pół drogi między eksperymentem a kinem opartym na fabule, film nie jest więc ani taki, ani taki. Przed projekcją reżyserka powiedziała: “nie przejmujcie się, jeśli nie zrozumiecie o co chodzi, bo w filmach chodzi przede wszystkim o uczucia”. Niestety, na mnie ten wytrych nie zadziałał.


wtorek, 26 lipca 2016

Wolę kino bliskie człowiekowi.


Nowe Horyzonty 2016, piątek 22 lipca 2016
Serce psa, reż. Laurie Anderson, USA 2015.
W pionie, reż. Alain Guiraudie, Francja 2016.
24 tygodnie, reż. Anne Zora Borached, Niemcy 2016.
Ja, Daniel Blake, reż. Ken Loach, Wielka Brytania, Francja, Belgia 2016.

  Moja przygoda festiwalowa ma w tym roku wymiar pełnego karnetu i bardzo się z tego cieszę, choć obejrzenie pięciu filmów w ciągu dnia przerasta moje możliwości percepcyjne. Kończy się więc zwykle na czterech albo trzech i pół. Za mną trzy pełne dni festiwalu i w sumie 12 filmów. Spośród tych dwunastu wyborów większość była satysfkcjonująca, a kilka wręcz zachwycających. Lubię tę loterię. Będzie snuj czy wybitne kino? Powali mnie na kolana czy znudzi? A może zniesmaczy, wkurzy, zaboli, rozśmieszy? w tej różnorodności filmów tkwi siła Nowych Horyzontów, bo każdy znajduje tutaj coś dla siebie. Poza tym na słabych filmach też można się uczyć. Na przykład jak nie pisać.
Ale po kolei...
W piątek wynik JA : NH wypada 2:2. Zacznę od tych, które mi się nie podobały. Serce psa Laurie Anderson to film artystyczny, który ciężko sklasyfikować. Nie jest to na pewno fabuła, raczej dokument, ale pozbawiony wyraźnej struktury, amorficzny, poetycki. To kolaż animacji, zdjęć i różnego rodzaju nagrań ilustrowany monologiem autorki. Film jest rodzajem autoterapii, która pozwala poradzić sobie z odejściem najbliższych. Świetna muzyka Wszystko razem jednak - ciężkostrawne.
Gorzej z filmem W pionie Alaina Guiraudie, choć z kuluarowych rozmów wynika, że niektórych film zachwycił. To historia scenarzysty zablokowanego twórczo, który nie ma już za co żyć (nie ukrywam, że to ten wątek z opisu skłonił mnie do obejrzenia filmu). Opuszcza mieszkanie, rozdaje swoje rzeczy i wyrusza w drogę. Poznaje pasterkę owiec i szybko zostaje ojcem jej kolejnego dziecka. Bohater zostaje z chłopcem sam, bo matka go odrzuca. Z każdą sceną bohater coraz bardziej się stacza, płynie z prądem. Ostatecznie zostaje pozbawiony wszystkiego, łącznie z dzieckiem i godnością. Oskarżony o to, że “zgwałcił starca na oczach dziecka”. Krótko mówiąc, Hiob bez cenzury. Dla mnie jednak to pseudoartystyczna strata czasu. Pomysł jest. Historia jest. Bohater jest. Tylko nie ma scenariusza. Ta opowieść rozłazi się w przydługich homoerotycznych i naturalistycznych ujęciach, a scena porodu działa jak najlepszy środek antykoncepcyjny. Wszystko jest brzydkie, nastawione na ekshibicjonistyczny popis. Z filmu wyszłam z pytaniem, czy na francuskiej wsi to naprawdę każdy z każdym? Do kompletu brakowało tylko owiec.
Kolejne dwa filmy z piątku, nawet po kilku dniach festiwalu, znajdują się na szczycie mojej listy. Lubię kino bliskie człowiekowi, lubię skleić się z bohaterem, a zarówno  24 tygodnie, jak i Ja, Daniel Blake dają taką możliwość.
W 24 tygodniach  bohaterka, którą jest spełniona zawodowo i rodzinnie stand-uperka, dowiaduje się, że jej drugie dziecko urodzi się z Zespołem Downa. Film Anne Zora Borached pokazuje, że ostatecznie każda kobieta pozostaje sama z decyzją o urodzeniu lub nie chorego dziecka. Każdy wybór będzie zły. Każdy. Film nie moralizuje, nie straszy patosem i na pewno nie tłumaczy jak należy postąpić. Za to szczerze wzrusza i utwierdza w przekonaniu, że większość z nas wcale nie jest zdolna do heroizmu, bo heroizm wcale nie jest ludzki, a człowieczeństwo to wypadkowa wad i zalet.
Podobnie jest w filmie  Ja, Daniel Blake. Ken Loach opowiada historię klasycznego everymana, który wpada w sidła biurokracji i w zderzeniu z molochem, jakim jest systemowo
zorganizowane państwo ma niewielkie szanse. Pardon! Nie ma żadnych szans. Daniel to wzruszająco nieporadny w scyfryzowanej rzeczywistości stolarz po zawale. Potrafi naprawić wszystko, oprócz komputerów. Lekarze orzekają, że jest niezdolny do pracy, ale zakład ubezpieczeń twierdzi inaczej. Aby się odwołać od tej decyzji, musi czekać na telefon z informację. Telefon jednak nie dzwoni, a więc Daniel ubiega się o zasiłek dla poszukujących pracy. Z tym, że nawet jeśli ją znajdzie, nie może jej podjąć. To porażający obraz brytyjskiego świata, jakiego nie znamy, świata biedy i bezsilności. Wielka Brytania kojarzy się z blichtrem, królową i Bridget Jones, a tymczasem Ja, Daniel Blake to film do głębi prawdziwy i uniwersalny. Pokażcie mi kraj, w którym urzędy służą człowiekowi.
Pierwszy dzień upłynął wiec pod znakiem kina (pseudo)artystycznego i społecznego. Wolę jednak to drugie.