poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Nowe Horyzonty 2016 - moja bardzo subiektywna lista filmów


Festiwal się skończył, czas wrócić do rzeczywistości. Zostało po nim sporo wrażeń, trochę rozczarowań, niemało refleksji i mnóstwo wspomnień oraz pełna torba kosmetyków. Odnoszę wrażenie, że poziom festiwalu był słabszy niż w poprzednich latach, ale kina nie odmierza się linijką, a poza tym, to co się komu podoba zależy od wielu czynników: wrażliwości, zainteresowań, potrzeb. Kilka filmów mnie zachwyciło, poruszyło, zaskoczyło, wywożę też z festiwalu całą masę inspiracji. Najważniejsze jednak ostatecznie okazuję się spotkania z ludźmi, którzy są dla mnie ważni, spotkania z pięknym Wrocławiem, a wreszcie po prostu spotkania z kinem, które nie zawsze czuję i rozumiem, ale które zawsze jest przygodą.
Na zakończenie jeszcze mój prywatny bardzo subiektywny ranking obejrzanych filmów. Oceny w skali 1-10, przy czym:
★ - pseudoartystyczna nuda bez ładu i składu
★★ - pseudoartystyczna nuda z odrobiną sensu
★★★ - niezły pomysł, ale fatalna realizacja
★★★★ - poprawny film do zapomnienia
★★★★★ - artystyczna nuda z przesłaniem, tzw. snuj
★★★★★★ - dobre, ładnie sfilmowane, ale nie porywające lub bardzo poniżej oczekiwań
★★★★★★★ - dobre, poruszające i intrygujące kino, ale czegoś brak lub nieco poniżej oczekiwań
★★★★★★★★ - bardzo dobre, wciągające, mocne
★★★★★★★★★ - bardzo dobre, głębokie, wysmakowane, dopracowane w każdym szczególe       i pięknie sfilmowane
★★★★★★★★★★ - wybitne, wywalające z butów pod każdym względem

A oto moja lista:
★★★★★★★★★★   Mustang, reż. Deniz Gamze Ergüven              
★★★★★★★★★★   Ja, Daniel Blake, reż. Ken Loach                     
★★★★★★★★★      Aquarius, reż. Kleber Mondonça Filho                 
★★★★★★★★★      Klient, reż. Ashgar Farhadi
★★★★★★★★★      Służąca, reż. Park Chan-wook
★★★★★★★★         24 tygodnie, reż. Anne Zora Borached                    
★★★★★★★★         4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni, reż. Cristian Mungiu
★★★★★★★★         Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, reż. Paolo Genovese
★★★★★★★★         Student, reż. Kirill Serebrennikov                             
★★★★★★★★         Baby Bump, reż. Kuba Czekaj
★★★★★★★★         Komuna, reż. Thomas Vinterberg
★★★★★★★★         Pustynna burza , reż. Elite Zexer
★★★★★★★★         Bracia, reż. Wojciech Staroń
★★★★★★★            Syn Szawła, reż. László Nemes
★★★★★★★            Zjednoczone Stany Miłości, reż. Tomasz Wasilewski
★★★★★★★            Toni Erdman, reż. Maren Ade
★★★★★★★             Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham, reż. Paweł Łoziński
★★★★★★★             Dzieciństwo wodza, reż. Brady Corbet
★★★★★★                Martwe wody, reż. Bruno Dumont
★★★★★★                Egzamin, reż. Cristian Mungiu
★★★★★★                Nieprawi, Adrian Sitaru
★★★★★★                Julieta, reż. Pedro Amlodóvar                                       
★★★★★★               Mając 17 lat, reż. André Téchiné
★★★★★★               Sunset song, reż. Terence Davies
★★★★★★                Neon Demon, reż. Nicolas Winding Refn                     
★★★★★                  Śmierć Ludwika XIV, reż. Albert Serra
★★★★★                  Popołudnie, reż. Tsai Ming-liang
★★★★★                  Miles Davies i ja, reż. Don Cheadle
★★★★                     Nieznajoma dziewczyna, reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne
★★★★                     Co przynosi przyszłość, reż. Mia Hansen-Løve
★★★★                     Serce psa, reż. Laurie Anderson                                         
★★★                        W pionie, reż. Alain Guiraudie
★★                           Boris bez Béatrice, reż. Denis Côté                                              
★                              Resztki, Omer Fast

I to by było na tyle! Żegnajcie Nowe Horyzonty. Do zobaczenia za rok!





Kobiety Wschodu i Zachodu


Nowe Horyzonty 2016, niedziela 31 lipca
Komuna, reż Thomas Vinterberg, Dania - Szwecja - Holandia 2015.
Pustynna burza, reż. Elite Zexer, Izrael - Francja 2016.

“Ta ostatnia niedziela, dzisiaj się rozstaniemy, dzisiaj się rozejdziemy...”, na szczęście nie na wieczny czas. Za rok znów festiwal i mimo zmęczenia i lekkiego kinowego kaca mam zamiar przyjechać tu znów. A tymczasem kilka słów o moich dwóch ostatnich filmach na tegorocznych Nowych Horyzontach. Stanowią one bardzo ciekawe zestawienie - z jednej strony film pokazujący czasy wolnej miłości i obyczajowej swobody w Danii końca lat 60-tych, a z drugiej kultura islamu z jej opresyjnością wobec kobiet i obyczajowymi ograniczeniami. Paradoksalnie filmy te miały ze sobą wiele wspólnego, pokazując w zasadzie dwie strony tego samego medalu.
W Komunie Vinterberga główną bohaterką jest Anna, dziennikarka telewizyjna, której mąż - Erik odziedziczył w spadku duży dom. Anna, nieco znudzona monotonią codziennego życia, namawia  męża, by zaprosić starych przyjaciół do wspólnego mieszkania. I tak zakładają w swoim domu komunę. Wszystkim się dzielą, rozliczają szczegółowo każde piwo (czasem robiąc małe ustępstwa), mają grafik prac domowych i żyje im się błogo i radośnie. Do czasu, gdy Erik poznaje młodą studentkę i zakochuje się w niej. Sytuację Anny komplikuje nie tylko oczywisty fakt odrzucenia i frustracji, ale też konieczność bycia konsekwentną wobec decyzji założenia komuny. “Na tym to właśnie polega”, powtarza wielokrotnie, jakby chciała samą siebie przekonać. A na dodatek Erik mówi, że chciałby być z nimi obiema. Trudno jednoznacznie ocenić motywację bohaterki, gdy zaprasza kochankę męża do wspólnego mieszkania. Chce zachować twarz, chce mieć go blisko siebie, liczy na to, że wróci? Zapewne wszystkie te motywy mają w jej postawie zastosowanie. Łatwo jednak przewidzieć konsekwencje takiej decyzji. W domu robi się za ciasno, Anna cierpi i topi smutki w alkoholu, jej życie się rozpada, a poczucie upokorzenia jest nie do zniesienia nie tylko dla niej, ale również dla tych, którzy z nią mieszkają. Komuna decyduje, że któraś z nich ma się wyprowadzić. Oburza mnie oczywiście postawa Erika, ale to bardzo osobiste i zupełnie subiektywne podejście. Niezależnie jednak od mojego przekonania o jego egoizmie i braku odpowiedzialności, Vinterberg pokazuje w tym filmie, że jeśli budujemy swoje szczęście wyłącznie na obecności innych ludzi w naszym życiu, to skończy się to bólem i dramatycznym załamaniem. Anna mogła zastanowić się nad konsekwencjami zakładania komuny, ale nawet gdyby nie wpadła na ten pomysł, nie uchroniłoby to jej przed zdradą męża. Kobiety inaczej przeżywają rozstania i zdrady, a mężczyzna który tego nie rozumie jest albo egoistą, albo idiotą. Nie chodzi o to, żeby zostać z kimś wbrew sobie, ale o to, żeby zdawać sobie sprawę ze spustoszenia jakie uczyni się w czyimś sercu i wziąć na siebie odpowiedzialność. Nie zmienia to jednak faktu, że Anna - jak większość zdradzonych kobiet - musi na nowo znaleźć miłość, we własnym sercu, do siebie samej. Ale to długa droga i nikt nie ma prawda oceniać jej potknięć na tej drodze.
W Pustynnej burzy także pojawia się wątek zastąpienia starej żony nową. Z tą różnicą, że tutaj
dzieje się to w świetle prawa i kulturowych norm. Film obnaża nie tylko barbarzyńskie traktowanie kobiet w ortodoksyjnych odłamach kultury islamu, ale i hipokryzję takiej postawy. Jest bowiem w porządku przywieźć nową żonę, wybudować jej o wiele piękniejszy dom, a pierwszą żonę i dzieci pozostawić bez prądu, bieżącej wody, a nawet jedzenia. Nie jest jednak w porządku, gdy dorastająca córka chce wyjść za mąż za mężczyznę, którego kocha. Taka dziewczyna przynosi ojcu wstyd. Główna bohaterka - Layla - wraca do domu po zdanych egzaminach, żeby przekonać się w jak bardzo skostniałej społeczności musi żyć. Iluzja wolności, jaką zapewnił jej ojciec, posyłając do szkoły, jest tym dotkliwsza, że rozbudza apetyt, uruchamia świadomość, otwiera na świat zamknięty teraz sznurami rozwieszonego na podwórku prania. Layla obserwuje jak jej matka cierpi, widząc nową żonę u boku swojego męża, ale mimo to ciągle wierzy, że ojciec zrozumie jej miłość do chłopaka ze szkoły. Kobiety sportretowane zostały w tym filmie z różnych perspektyw. Ich postawa wobec męskiej dominacji jest niejednolita. Najsilniejsza wydaje się ostatecznie matka Layli, jedyna która ma odwagę powiedzieć swojemu mężowi, że popełnia błąd. Płaci za to dotkliwą cenę, ale ostatecznie jej poświęcenie idzie na marne, ponieważ posłuszeństwo wobec tradycji jest tak głęboko wryte w świadomość bohaterów, że granica między własną potrzebą a wiernością tradycji zaciera się. Nie wiadomo, co byłoby źródłem większego nieszczęścia dla bohaterki. I nie nam - żyjącym w ciepłych kapciach kultury zachodu - to oceniać.
I taki minęła ta ostatnia niedziela na festiwalu - pod znakiem złości na świat, który niszczy kobiety. Takich filmów na festiwalu widziałam więcej (i pisałam już o nich), co dowodzi, że temat ten jest coraz szerzej obecny w kinie. Niestety, dowodzi także, że opresjonowanie kobiet nie jest charakterystyczne tylko dla kultury Wschodu. Przemoc w białych rękawiczkach też pozostaje przemocą.

Najdłuższa sobota w kinie.


Nowe Horyzonty 2016, sobota 30 lipca
Egzamin, reż. Cristian Mungiu, Rumunia - Francja - Belgia 2016.
Toni Erdman, reż. Maren Ade, Niemcy - Austria 2016.
Resztki, reż. Omer Fast, Wielka Brytania - Niemcy 2015.
Nieznajoma dziewczyna, reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne, Belgia - Francja 2016.

Od kilku lat odnoszę wrażenie, że w pierwszej połowie festiwalu filmy są ciekawsze. Z drugiej strony, może to być także zmęczenie materiału. Niemniej jednak druga sobota festiwalu upłynęła pod znakiem rozczarowań. Z wyjątkiem Toni Erdman Ade, choć moim zdaniem można było ten film o pół godziny skrócić z korzyścią dla całości i na pewno dla mojego kręgosłupa.
Największym rozczarowaniem był Egzamin Mungiu, ponieważ po tym filmie najwięcej się spodziewałam. Tym razem rumuński reżyser zdecydował się pokazać człowieka w sytuacji wyboru między dobrem swojego dziecka (ciekawie rozumianego) a własnymi przekonaniami. Założeniem Mungiu było - jak sądzę - pokazanie, że kręgosłup moralny człowieka jest znacznie bardziej elastyczny niż byśmy pragnęli, że nasze wybory częściej zależą od okoliczności niż od przekonań. I trudno się z taką społeczną diagnozą nie zgodzić, trudno też odmówić Mungiu reżyserskiej sprawności w prowadzeniu postaci i ich historii. Problem według mnie jest jednak u samego źródła. Główny bohater decyduje się “załatwić” córce bezbłędne wyniki na egzaminie maturalnym, ponieważ dzień przed maturą zostaje ona napadnięta i pobita. Rozumiałabym motywację bohatera, gdyby to rzeczywiście była sytuacja bez wyjścia. Trudno mi jednak uwierzyć, że w Rumunii w XXI wieku pobicie nie jest wystarczającym powodem, żeby zdawać egzamin w późniejszym terminie. Również zagraniczna uczelnia, która przyznała dziewczynie stypendium, na pewno wzięłaby pod uwagę wyniki obdukcji i stypendium wcale nie musiałoby przepaść. Jest taka prosta zasada przy konstruowaniu scenariusza, która mówi, że zanim bohatera wypuści się w przygodę, trzeba wyczerpać wszystkie racjonalne rozwiązania. Moim zdaniem w tym wypadku nie zostały one wyczerpane i to sprawia, że cała historia traci wiarygodność.
Największą przyjemnością, choć istotnie przydługą, był film niemiecki Toni Erdman. To przykład
historii, która może i momentami nie trzyma się przysłowiowej kupy, ale za to ma tak cudownego bohatera, że nie zwraca się na niedociągnięcia uwagi. Głównym bohaterem jest Toni. Człowiek, który już samą swoją posturą niedźwiedzia wzbudza ciepłe uczucia. Jest życzliwy, otwarty i trochę zagubiony w świecie, w którym obowiązują sztywne normy, zasady i konwenanse. Jego największą zaletą (choć w pewnym sensie i wadą) jest poczucie humoru i skłonność do robienia innym żartów. Szczególnie drażni to jego córkę, spiętą panią dyrektor z drapieżnej korporacji, która żyje od prezentacji do prezentacji i od kontraktu do kontraktu. Pracuje w Bukareszcie, gdzie na koszt firmy zajmuje luksusowy apartament. Gdy niespodziewanie odwiedza ją ojciec, ujawniają się nie tylko wszystkie animozje między nimi. Kobieta zaczyna także dostrzegać zatrważającą pustkę w swoim życiu. Toni Erdman to z jednej z strony instruktaż dla rodziców jak zrobić obciach swoim dorosłym dzieciom, a z drugiej ciepła opowieść o niełatwej miłości ojca i córki, która wymaga akceptacji, zrozumienia i otwartości. Dodatkowym walorem filmu jest satyryczny obraz życia w korporacji, rządzącej tam niepodzielnie hierarchiczności i hipokryzji. Scena przyjęcia urodzinowego głównej bohaterki to kapitalna krytyka wypaczenia relacji międzyludzkich i emocjonalnego zamrożenia tzw. “korpoludków”.
Największą porażką tego dnia był natomiast film Omera Fasta Resztki. Bardzo zachęcający był opis filmu (w tym miejscu warto zauważyć, że opisy w programie festiwalu często mają się nijak do tego, co na ekranie) - historia młodego chłopaka, który w wyniku wypadku traci pamięć. Firma, dla której pracował proponuje mu ogromne pieniądze w ramach odszkodowania, a jedyne czego chce, to aby nigdy z nikim nie rozmawiał o wypadku. Propozycja nie do odrzucenia. Za otrzymane pieniądze bohater przeprowadza jednak prywatne śledztwo, które ma mu pomóc w odzyskaniu pamięci i odpowiedzi na dręczące pytania. Z założenia film miał być thrilerem, czyli kinem gatunkowym, które rządzi się określonymi zasadami. Eksperymentowanie z kinem gatunkowym jest według mnie jedną z najtrudniejszych form reżyserii filmowej, udaje się naprawdę wybitnym. Najczęściej takie eksperymenty prowadzą do powstawania filmów, w których nie wyczuwa się gry konwencją, a jedynie intencję. A to, co pozostaje, jest jak szampon 2 w 1. Ani szampon, ani odżywka.
Najbardziej nijaki natomiast był ostatni film tego dnia. Francusko-belgijska Nieznajoma
dziewczyna to taki film, w którym nie ma się do czego przyczepić. Jest bohaterka, która ma cel, a jej motywacja jest zrozumiała i wiarygodna. Jest historia, opowiedziana spójnie, z zachowaniem wszystkich zasad. Jest i niebanalne przesłanie, które wywołuje niepokój i utwierdza w przekonaniu, że w sytuacji ostatecznej człowiek najczęściej pozostaje sam i nie może liczyć na niczyją pomoc. A mimo to film sprawia wrażenie wypranego z emocji, nie do końca szczerego, jakby był robiony na zlecenie, a nie z bebechów. Brakuje mu wewnętrznej prawdy i głębi, wartości których nie zastąpi nawet najdoskonalszy warsztat. Taki francuski Zanussi. Film do zapomnienia.
To był długi dzień w kinie...



Kino w poszukiwaniu Świętego Graala


Nowe Horyzonty 2016, czwartek/piątek 28/29 lipca
Popołudnie, reż. Tsai Ming-liang, Tajwan 2015.
Syn Szawła, reż. László Nemes, Węgry 2015.
Bracia, reż. Wojciech Staroń, Polska 2015.
Nieprawi, reż. Adrian Sitaru, Rumunia - Polska - Francja 2015.
Baby Bump, reż. Kuba Czekaj, Polska 2015.

Zdarzają się takie dni na festiwalu, kiedy następuje przesyt i trzeba poszukać innej rozrywki. Zdecydowałam, że w czwartek chcę iść na nocny seans, więc zrezygnowałam z filmu w porannym paśmie, a niestety nie udało mi się zalogować na wybrany film o 16:00. Miałam więc sporo czasu na pisanie i zakupy, z których bardzo jestem zadowolona.
Z czwartkowych filmów znacznie mniej. Dwa razy wyszłam z kina. Najpierw z filmu Syn Józefa, a potem z Intruza. Pierwszy film mnie nie przekonał formą, która sprawiała, że treść schodziła na drugi plan, brakowało mi integralności między tymi dwoma elementami. Z ekranu wiało tak potworną pseudoartystyczną nudą, że perspektywa nowej kiecki okazała się jeszcze bardziej pociągająca. Intruz z kolei to film, do którego pewnie wrócę, żeby obejrzeć go w oderwaniu od festiwalu i z otwartym umysłem. Niemniej jednak uważam, że jeżeli pierwszy przełom ma miejsce w połowie filmu (bo chwilę później wyszłam), to coś jest jednak nie tak z konstrukcją scenariusza. Trudno jednak, żebym wypowiadała się o filmach, których nie widziałam do końca, więc zamilczę w tym miejscu na ich temat.

Wytrwałam tylko na jednym czwartkowym seansie i - biorąc pod uwagę moje upodobania filmowe - może się to wydawać dziwne. Dwa lata temu byłam jednak na klasycznym slow-movie i były to Bezpańskie psy Tsai Ming-lianga. Bardzo mi się ten niezwykły film podobał, dlatego chciałam zobaczyć też Popołudnie. Nie doczytałam jednak dokładnie, że w zasadzie nie jest to film, tylko jednoujęciowy zapis rozmowy reżysera z jego ulubionym aktorem Kang-sheng Lee (główna rola między innymi właśnie w Bezpańskich psach). A jednak w tej rozmowie było tyle emocji, tyle intrygujących zwrotów i ciekawych rozważań, że - choć momentami przymykały mi się oczy - z przyjemnością wysłuchałam jej do końca. Zanotowałam sobie nawet jedno zdanie: “Aktorstwo przypomina czasami opętanie przez duchy”. I myślę, że gdy przyłożyć to zdanie na przykład do Krappa czy Feuerbacha w wykonaniu Tadeusza Łomnickiego, albo do Michaela Corleone granego przez Ala Pacino i jeszcze wielu innych wielkich kreacji, to właśnie to zdanie jest jak pstryczek w nos. Nie dotrzesz do tej tajemnicy, jaką jest istota aktorstwa, bo to opętanie przez duchy. A z duchami nie wygrasz.
W sumie więc czwartek nie był dniem straconym, a piątek przyniósł jeszcze więcej filmowej satysfakcji. W zasadzie wszystkie cztery filmy były intrygujące i na różny sposób dla mnie ważne. Jednocześnie żadnego z nich nie miałabym ochoty obejrzeć drugi raz. Choć każdego z innego powodu. No, może Braci Staronia...
Pierwszy seans to Syn Szawła. O tym filmie bardzo trudno jest mówić, jak o większości dzieł, które dotyczą tematyki Holocaustu. To historia więźnia pracującego w Sonderkommando w Auschwitz, czyli w oddziale więźniów odpowiedzialnych za likwidację ludzi z transportu (wynoszenie zwłok, dezynfekcja, obsługa pieców). Nazywano tych więźniów powiernikami i likwidowano po kilku miesiącach pracy. Głównym bohaterem jest Szaweł, który w jednym z zamordowanych chłopców rozpoznaje swojego syna i chce go należycie pochować. Chce, by rabin odśpiewał nad jego ciałem kadisz. Dodatkowe napięcie wiąże się z faktem, że reżyser w taki sposób opowiada historię, że nie wiemy na pewno, czy to rzeczywiście syn Szawła, czy jedynie urojenie, potrzeba zadośćuczynienia, odpokutowania. Film jest duszny i męczący. I raczej nie jest to arcydzieło filmowe, choć jest to bardzo dobre kino. To temat odgrywa tutaj jednak najważniejszą rolę i w pewnym sensie jest wytrychem dla wzruszenia widza. Determinacja, z jaką Szaweł dąży do zorganizowania pogrzebu syna, narażanie życia swojego i innych ludzi, zaprzepaszczenie szansy ucieczki (“zdradziłeś żywych dla umarłych” mówi do Szawła jeden ze współwięźniów) mogą się wydawać niezrozumiałe. Z drugiej strony nikt nie jest w stanie tego zrozumieć, bo okrucieństwo tamtego czasu i tamtego miejsca nie mieści się w rozumowym pojmowaniu świata.

Z zawirowaniami historii w XX wieku wiąże się też drugi z filmów, które obejrzałam w piątek, czyli Bracia Staronia. To dokument o braciach Mieczysławie i Alfonsie Kułakowskich, którzy jako małe dzieci zostali w czasie drugiej wojny światowej wywiezieni na Syberię. Zdecydowali się na powrót do kraju po osiemdziesięciu latach. Film jest naprawdę niezwykły, bo też niezwykła jest relacja między Kułakowskimi. Widzimy zaledwie skrawek, maleńki wycinek z ich życia, ale wystarczająco wyraźny, żeby zrozumieć, jak złożona jest to relacja. Od irytacji, przez wzajemny podziw, po wielką braterską miłość. Ten film trudno opowiedzieć, bo w zasadzie nie ma w nim fabuły. To po prostu spotkanie z niezwykłymi ludźmi, którzy znajdują się w pół kroku między powrotem do starego kraju a odejściem do innego świata. Wspaniały przykład polskiego dokumentu.
W “Nieprawych” Sitaru historia też odbija się rykoszetem. Film rozpoczyna się od rodzinnej imprezy, podczas której dorosłe dzieci wypominają swojemu ojcu, że w latach 80-tych donosił na kobiety i lekarzy dokonujących aborcji, która w Rumunii do 1989 roku była nielegalna, a podziemie aborcyjne kwitło i zbierało krwawe żniwo. Szybko jednak okazuje się, że rodzeństwo ma znacznie poważniejsze tajemnice i znacznie bardziej zszargane sumienie. Film był kręcony eksperymentalną metodą improwizacji, bez dubli. Kilka wątków nie weszło do filmu. Niestety, ze szkodą dla całości, bo przez to niektóre postacie wydają się niepełne. Na pierwszy plan wysuwa się jednak historia miłości niemożliwej między bliźniętami. Sitaru porusza temat, który obłożony jest mrocznym tabu. Wydaje się, że jeśli nie będzie się o tym mówić, to problem kazirodztwa zniknie. Miłość to miłość. Nie wybiera i czasem trafia naprawdę ślepo.
Najzabawniejszym piątkowym filmem było z kolei Baby
Bump Kuby Czekaja. Jakiś czas temu widziałam jego krótki metraż ze Studia Munka - Ciemnego pokoju nie trzeba się bać  i bardzo mi się ta propozycja podobała. Po debiucie pełnometrażowym Czekaja spodziewałam się więc także kina poetyckiego, symbolicznego, łączącego różne formy wyrazu. I nie zawiodłam się, choć to poetyckość o zupełnie innym charakterze. Film jest obrzydliwy, męczący, absurdalny, obrazoburczy, świetny! To historia dojrzewającego chłopca, który przestaje czuć się swobodnie we własnym ciele, w którego głowie pojawiają się myśli i pragnienia nieznane mu wcześniej. Życie takiego młodego człowieka jest pełne cierpienia, którego nie zrozumie żaden dorosły. Sposób w jaki taki chłopiec widzi świat, jak o nim myśli i jak postrzega w nim siebie okazuje się nieustającym koszmarem, podszytym lękiem przed kompromitacją, matką, dziewczynami, sobą samym, silniejszymi kolegami. To film-instruktaż dla rodziców dorastających chłopców, nauczycieli i opiekunów. “Dorastanie nie jest dla dzieci” głosi hasło na plakacie. Pytanie, czy jest dla dorosłych? Czy znajdą w sobie tyle empatii, by zrozumieć jak zatrważająca burza dzieje się w ciele i umyśle dorastającego chłopca?
Człowiek to zagadka, którą próbujemy rozszyfrować odkąd istnieją filozofia, sztuka i literatura. Film jako jedna z najmłodszych sztuk też poszukuje rozwiązania tej zagadki. Poszukuje w istocie Świętego Graala.