niedziela, 17 września 2017

Profesor Jan Ciechowicz. Mój Profesor.

           Był koniec czerwca 1998 roku. No, może początek lipca - tego nie pamiętam dokładnie. Zdawałam właśnie egzamin wstępny na wydział Filologii Polskiej Uniwersytetu Gdańskiego. W sali siedziało trzech profesorów: od historii polski, gramatyki i literatury. Z literatury zdawałam na końcu, byłam bardzo zdenerwowana, ale na szczęście siedzący po drugiej stronie Profesor, z kruczoczarnymi jeszcze wtedy włosami i charakterystycznym wąsem sprawiał bardzo miłe wrażenie. To nie był egzamin, tylko swobodna rozmowa o "Panu Tadeuszu" Wajdy, który miał niedługo wejść na ekrany kin i o tym, jak sobie z rolą Jacka Soplicy poradzi Bogusław Linda. Pan Profesor zgodził się ze mną, że to świetny aktor i na pewno zagra wspaniale. A potem zapytał mnie który wiersz Miłosza jest wyryty na Pomniku Stoczniowców w Gdańsku. Nie miałam pojęcia, że w ogóle jakiś wiersz jest tam wyryty. Wytężyłam więc umysł, przypomniałam sobie wszystkie kilka wierszy Poety, które pamiętałam z lekcji i powiedziałam z wyraźną intonacją pytania na końcu: "Który skrzywdziłeś"?... I jakimś cudem zgadłam.
            To był Profesor Jan Ciechowicz, który już od tego pierwszego spotkania zawsze sprawiał, że mój wzrok, moja myśl i moja wiedza sięgały dalej niż ja sama, że mogłam i potrafiłam więcej niż kiedykolwiek bym się po sobie spodziewała.
            To był Mój Profesor.
            Kiedy byłam na pierwszym roku studiów, niewiele osób na uczelni mnie zauważało. Ludzie z roku byli równie niepewni i przestraszeni jak ja, starsi studenci spoglądali z wyższością, a wykładowcy co najwyżej uprzejmie odpowiadali dzień dobry. Pamiętam, że spotkałam kiedyś Profesora na stacji SKM w Sopocie. Ukłoniłam się grzecznie, przekonana, że zapewne odpowie, nie wiedząc nawet kim jestem, nie zauważy mnie, bo przecież jestem tylko studentką pierwszego roku. A Profesor podszedł do mnie, podał mi rękę na powitanie, zapytał na którym jestem roku i czy będę chodziła do niego na zajęcia. I rozmawiał ze mną aż do przyjazdu kolejki. Wtedy wydawało mi się to zupełnie niezwykłe. Dziś wiem, że taki właśnie był.
             Do Profesora na fakultety studenci zapisywali się tak licznie, że trzeba się było wcześniej ustawiać w kolejce. Gdy byłam na drugim roku, wydano zarządzenie, że każdy wykładowca może mieć tylko jedną grupę na fakultetach. Do Profesora zapisało się ponad sześćdziesiąt osób. Nie odesłał nikogo - powiedział, że drugą grupę poprowadzi za darmo.
             Na trzecim roku przyszedł czas na wybór seminarium magisterskiego. Nie brałam pod uwagę nikogo innego. Od początku studiów wiedziałam, że tylko Profesor Ciechowicz może być promotorem mojej pracy. Musiałam liczyć się z tym, że znowu konkurencja będzie duża. Ale gdy martwiłam się czy na pewno mnie przyjmie, Profesor powiedział mi: "czy pani nie widzi, że ja panią tutaj chcę?" Widziałam.
              Fascynowało mnie zagadnienie pracy aktora nad rolą. Profesorowi bardzo spodobał się ten pomysł. Rzucił hasło, żebym napisała o tym na przykładzie trzech największych nazwisk w historii polskiej sceny: "Pani Magdo, ‹‹Praca aktora nad rolą. Modrzejewska - Zelwerowicz - Łomnicki››. To jest świetny temat!". Yhy... Wróciłam do akademika przerażona. Przecież tego się nie da ogarnąć, Profesor mnie przecenia. Muszę się z tego jakoś wycofać. Na następnym seminarium podeszłam nieśmiało z prośbą, że może ja bym się jednak ograniczyła tylko do Łomnickiego. "Pani Magdo, pani nie da rady? To jest taki świetny pomysł, szkoda by było"... Krótka piłka. Napisałam.
             Na seminarium doktoranckim przez pierwsze trzy lata czułam się jak gość zaproszony przez przypadek. Profesor wymyślił, żebym kontynuowała zajmowanie się aktorstwem od strony teoretycznej. Tym razem miałam poszukać odpowiedzi na pytanie jak pisać o tej najbardziej tajemniczej i nieuchwytnej ze sztuk, a przykładem miał być Bogumił Kobiela. Nie mogłam się odnaleźć, przerastało mnie takie zobowiązanie. Nic nie robiłam, poza przyjeżdżaniem na zajęcia co dwa tygodnie. Czułam, że Profesor jest rozczarowany, było mi wstyd. Miałam nawet w planach, że po trzecim roku  studiów doktoranckich wyjadę do Irlandii i nie wrócę. Profesor jakby czuł, że myślę o dezercji. Przed końcem trzeciego roku zadał mi przygotowanie pierwszego fragmentu pracy. Nie było wyjścia. Przyłożyłam się i wreszcie zapoznałam bliżej z moim bohaterem. Do Irlandii pojechałam, owszem, ale tylko na wakacje. Wróciłam, bo nie mogłam Go zawieść. Powstała praca, a potem książka. Dobra.
             Podczas obrony widziałam, że jest ze mnie dumny i nigdy tego nie zapomnę.
             Właśnie z obrony pochodzi chyba jedyne moje zdjęcie z Profesorem. Za to jakie piękne...
             Był najważniejszą osobą w mojej zawodowej karierze. Niezależnie od tego, jak bardzo oddaliłam się ostatecznie od życia akademickiego i teatralnego, zawdzięczam mu rzeczy najcenniejsze: wiarę w siebie i odkrycie, że mam talent.

             Od wczoraj czytam wspomnienia o Profesorze i z radością widzę, że tak wielu ludzi wspomina Go podobnie.
            Nie mogę uwierzyć, że odszedł. Wczoraj. Tak nagle, tak cicho...
            Wierzę jednak, że gdy odchodzą ludzie tak Ważni, tak Mądrzy i Piękni, to ich cząstka zawsze pozostaje z nami. Wierzę, że Profesor będzie czuwał nad wszystkimi swoimi uczniami, nad ich pracą i rozwojem. I wierzę, że będziemy z Jego cichej obecności czerpać siłę.

            Profesorze, dziękuję za każde ciepłe słowo, za wiarę we mnie. Dziękuję za to, kim mogłam się stać dzięki naszemu spotkaniu i naszej "intelektualnej przyjaźni". I dziękuję za to, że nie pozwolił mi Pan, Profesorze, napisać w książce o tych piersiach Lidii Zamkow, na których wyhodowała Kobielę i Cybulskiego.

            Nie zawiodę Pana, Profesorze!