sobota, 30 lipca 2011

Starość pod włoskim słońcem.

Obiad w środku sierpnia, reż. Gianni di Gregorio, Włochy 2008.

         Przed obejrzeniem tego filmu miałam wrażenie, że te "nowe horyzonty" kina, o które chodzi twórcom festiwalu polegają na pokazywaniu świata pozbawionego nadziei, perspektyw, na budowaniu rzeczywistości, która jest albo całokowicie surrealistyczna, albo ponura i pełna zatrważającego smutku. I wtedy właśnie, tuż przed północą, trafiłam na niedługi włoski film, który zburzył ten wizerunek.
        Pranzo di Ferragosto podobało mi się przede wszystkim dlatego, że rozbudziło na nowo tęsknotę za włoskim słońcem, winem i taką bardzo specyficzną mentalnością, która sprawia, że każdy problem wydaje się możliwy do rozwiązania.
         Wszystko to było w tym filmie - bardzo ciepłej i pełnej serdecznej ironii opowieści o Giannim, który sam już nie będąc młodzieniaszkiem opiekuje się starą matką. Problemy finansowe sprawiają, że zamiast uczciwie płacić rachunki zgadza się przyjąć pod opiekę matkę administratora, a potem jeszcze jego ciotkę i matkę swojego lekarza. Nagle domem zaczynają rządzić cztery staruszki i dają bohaterowi niezły wycisk.
        Obserwujemy jego perypetie i miotanie się między zmęczeniem a miłością do matki i ... bądźmy szczerzy - potrzebą pieniędzy. Naprawdę urocza historia, która sprawia, że po niespełna półtorej godzinie świat zaczyna się znowu wydawać słoneczny. A przy tym nie ma w tym filmie żadnego niezdrowego patosu, jakiegoś nachalnego moralizowania i wtłaczania do głowy jedynie słusznych wyborów.   I ważne jest to, że chociaż w jednej ze scen zostało podkreślone, że akcja filmu dzieje się w Rzymie, to całość jest tak skonstruowana, że można osadzić tę historię w każdym włoskim (i nie tylko włoskim) tu i teraz.To też zupełnie inna wizja starości niż w krótkich metrażach Anji Breien. Można zadać sobie pytanie na ile ta różnica wynika z rozdźwięku między mrocznymi fiordami Norwegii a włoskim słońcem. To także ciekawa perspektywa.
        Film podkreśla starą prawdę, że nie intencje są ważne, ale efekt. A uśmiech na twarzach staruszek jest wartością niezaprzeczalną, tym bardziej, że tak rzadką.

piątek, 29 lipca 2011

Dokąd prowadzi ta droga?

Meek's Cutoff, reż. Kelly Reichardt, USA 2010. 

         Podczas festiwalu nie ma czasu na pogłębione analizy, bezpośrednio po obejrzeniu filmu - kiedy za chwilę biegnie się na następny - nie ma nawet czasu na wyciąganie wniosków. W przerwach jest jedynie czas na twórczą dyskusję, z której także rodzi się sporo interpretacyjnych pomsyłów.
         Dlatego, aby zdążyć opowiedzieć o każdym obejrzanym przeze mnie filmie na bieżąco, postanowiłam wybierać jakąś jedną myśl, jeden aspekt - taki, który poruszył mnie szczególnie.
        Meek's Cutoff  to film ciekawy, pokazujący ludzi w sytuacji ekstremalnego wycieńczenia, nie potępiający w czambuł ani nie głoszący pochwały nikogo i niczego. Bohaterowie tego filmu to ludzie, którzy udają się w morderczą podróż do Oregonu, bo w połowie XIX wieku w Stanach taka wyprawa była często jedyną szansą na ułożenie sobie życia. To nie są poszukiwacze złota, którzy za bryłkę kruszcu gotowi są poświęcić wszystko, ani agresywni wojownicy, którzy pragną zagarnąć ziemię należącą rdzennie do Indian. To po prostu trzy młode małżeństwa w drodze do nowego życia. Czy lepszego?
        Film zdecydowanie nie odpowiada na to pytanie, pozostawiając widza w całkowitym zawieszeniu. Można potraktować to jako zarzut wobec kompozycji - filmowi zupełnie brak zakończenia. Myślę jednak, że kryje się w tym zabiegu coś ważnego. Ta droga do lepszego życia nigdy się przecież nie kończy, człowiek nie potrafi osiągnąć zadowolenia, jest wiecznym poszukiwaczem. Za wzgórzem może się kryć wybawienię, ale może to być też zapowiedź dalszej męki...
     

My z niego wszyscy, czyli Stanisławski wiecznie żywy.

Self made, reż.Gillian Wearing, Wielka Brytania 2011.


        Ten film pokazywany jest na festiwalu w konkursie na filmy o sztuce. Chciałam go zobaczyć przede wszystkim ze względu na temat, bardzo bliski moim zainteresowaniom naukowym. W zasadzie nawet będący trzonem moich naukowych podróży. W teatrze funkcjonuje przekonanie, że nie ma teatru bez Stanisławskiego, że każda metoda aktorska, nawet tak biegunowo różniąca się od systemu stworzonego przez rosyjskiego reformatora jak teatr w wydaniu Bertolta Brechta jest na Stanisławskim oparta i z niego się wywodzi.
      Twórcy filmu Self made także wyszli z takiego założenia, a przy metoda ta nabiera tutaj także charakteru terapeutycznego - nawet jeśli sami twórcy od tego przekonania podczas spotkania po projekcji się odżegnywali.
Lesley
      Metoda Stanisławskiego w największym skrócie i uproszczeniu polega na tym, że aktor musi odbyć wewnętrzną podróż do swojej "pamięci emocjonalnej" (termin Stanisławskiego) po to, aby odnaleźć w niej przeżycia i związane z nimi emocje, które później w procesie twórczym wykorzysta w budowaniu roli. Do tej uproszczonej zasady odwołują się także twórcy filmu i osiągają zadziwiające efekty - zarówno terapeutyczne, jak i artystyczne.
James
      Zrodziły się jednak we mnie pewne wątpliwości z etycznego punktu widzenia... Otóż, metoda Stanisławskiego jest bez wątpienia bardzo inwazyjna, jeśli stosuje się ją w pracy z tzw.  "naturszczykami". Udało się naprawdę wydobyć z bohaterów filmu pewną wewnętrzną prawdę, bez której nie ma teatru ani kina - taką prawdę, jakiej szukał na scenie Stanisławski. Udało się to jednak za bardzo wysoką - moim zdaniem - cenę, której nie płacili twórcy filmu, czyli Wearing i Sam Rumbelow, ale uczestnicy przeprowadzanego przez nich eksperymentu. Aktor profesjonalny bowiem dociera do tej głęboko ukrytej prawdy o sobie i zawsze traktuje to jako środek do celu, którym jest postać sceniczna lub filmowa. Jego psychika nie powinna ulegać z tego powodu zmianie, może zostać ubogacona, ale profesjonalny aktor powinien panować nad tą cienką granicą między fikcją a rzeczywistością.
Ash
       Dla bohaterów tego filmu ta podróż w głąb siebie to tak naprawdę początek drogi, często niezwykle bolesnej i nie zawsze prowadzącej do wybawienia. Stanisławski postulował także kontrolę nad emocjami, a tego chyba w filmie brakowało... Tego typu postawa twórców jest według mnie wątpliwa moralnie, choć bardzo skuteczna artystycznie, ponieważ film jest zdecydowanie bardzo dobry.

czwartek, 28 lipca 2011

Surrealizm w kinie?

Kret, reż. Alejandro Jodorowsky, Meksyk 1970.

             Zjawisko surrealizmu w kinie nie jest oczywiście nowe, sam surrealizm jest już dziadkiem z brodą, ale dzieła noszące w sobie jego znamiona zawsze niosą ze sobą dużo kontrowersji. O ile w malarstwie surrealizm mnie zachwyca, o ile w literaturze go cenię choć nie do końca rozumiem, to w kinie surrealizm jest dla mnie zupełnie nie do zniesienia, szczególnie w wydaniu - jak się okazuje - Jodorowskiego, którego filmów wcześniej nie oglądałam.
           Kret to wedle znawców już klasyka, ale zdecydowanie nie moja poetyka. Nie chodzi o obrazoburcze obrazy, o szarganie świętości, ani nawet o obsceniczność i epatowanie okrucieństwem, przemocą i seksualnością. Rzecz w tym, że wszystko to razem stanowi po prostu obsesyjnie tłusty sos surrealizmu, którego moja wrażliwość nie trawi. Najbardziej gryzie mnie fakt, że nie mogę odmówić temu filmowi całkiem sensownego przesłania, nie można mu także odmówić posługiwania się szeroką paletą symboli kulturowych - od chrześcijaństwa, poprzez tradycję ZEN aż po okultyzm. Film stawia bowiem pytania o zło i postawę wobec zła, a wiec kwestię, która w każdej kulturze jest zasadnicza.
         I wywołuje dyskusję. Choć bardzo nie chciałam o tym filmie rozmawiać, choć wyszłam z kina dobrze po północy z poczuciem, że w życiu nie widziałam czegoś tak beznadziejnego, to rozmawiałam o nim z zaprzyjaźnionymi uczestnikami warsztatów jeszcze następnego dnia przy śniadaniu. W tym sensie jest to więc film, który chyba należy zobaczyć - choćby po to, by odpowiedzieć sobie na pytanie o swoje własne granice estetyki w sztuce.

Bo wieczność jest terminem naszej miłości...

Wieczność, reż. Sivaroj Kongsakul, Tajlandia 2010.

         Kino azjatyckie ma swoją specyfikę wynikającą z kultury i mentalności Dalekiego Wschodu, w których osiągnięcie wewnętrznej równowagi, nieśpieszność i delektowanie się czasem są niemal warunkiem koniecznym osiągnięcia spokoju.
          Tajwański film Wieczność wpisuje się właśnie w tę nastrojowość. Jest to kino kontemplacyjne, które chyba nie każdego widza jest w stanie zachęcić. Sama nie jestem miłośniczką tego typu filmów, w których ujęcia ciągną się w nieskończoność. W tym wypadku można powiedzieć, że trwają one całą wieczność, tak jakby bohaterowie pragnęli zatrzymać w czasie przeżywane chwili. Już pierwsza scena ma w sobie swoiste uporczywe trwanie, ale też wymowę głęboko symboliczną. To podróż do przeszłości, która wprawdzie była piękna, ale w obliczu wieczności bardzo krucha.
            Jedną z nadrzędnych cech zachowania bohaterów jest ogarniająca wszystkie ich słowa i ruchy czułość, ale w ostatecznym rozrachunku tytuł filmu wydaje się mieć wymowę ironiczną. Nie da się bowiem zakląć miłości w przysięgę na wieczną wierność, nie da się zakląć człowieka w przysięgę... Film, choć jest bardzo poetycki, pokazuje jednak najbardziej prozaiczny fakt naszego życia - że obraca ono ideały w proch pamięci... a czasem zapomnienia.
            Krótka ta notka, bo i filmów do opisania mnóstwo... Być może z czasem do uzupełnienia i pogłębienia.

Kino kobiet i krótki metraż po norwesku.

Anja Breien, Bezdomni (Norwegia, 1973), Starsi (Norwegia 1975), Solvorn(Norwegia 1997), Góra (Norwegia 1989) - filmy krótkometrażowe.


Moje pierwsze doświadczenia na Nowych Horyzontach upłynęły pod mocno sfeminizowaną egidą. Pierwsze warsztaty poświęcone były tematowi Kino kobiet w Europie Środkowej i w tym klimacie pozostałam, wybierając pierwszy seans podczas festiwalu.  Nie był to może wybór wymarzony, ale system rezerwacji jest tutaj bezwzględny – to, o czym się najbardziej marzy upolować można jedynie w ciągu pierwszych sekund po rozpoczęciu procesu rejestracji na dany dzień. Przed godziną 8:30 z wielkim napięciem obserwuje się jak przemykają sekundy na zegarze odmierzającym czas do rozpoczęcia rezerwacji, aby z bijącym sercem dokonać rezerwacji wybranych filmów na następny dzień. Jeśli się nie uda, ogląda się to, co pozostało. Już pierwszy film pokazał jednak, że i w tych „sierocych” wyborach mogą kryć się miłe niespodzianki.

Bezdomni
             Przegląd kina norweskiego na Nowych Horyznotach, gdy cały świat przeżywa tragedię tego kraju, wpisuje się zdecydowanie w jakąś koszmarną grę losu. Tematyka podjęta przez Anję Breien w tych czterech filmach także pokazuje Norwegię, jakiej raczej nie znamy. Panuje stereotyp, że kraje skandynawskie są miejscem dobrobytu, gdzie system pomocy społecznej stoi na bardzo wysokim poziomie. Nie będę się wymądrzać, bo nie znam obecnej sytuacji społecznej ani w Szwecji, ani w Danii, ani też w Norwegii. Te cztery filmy, a w szczególności dwa pierwsze, pokazują jednak, że jeśli nawet obecnie jest dobrze, to nie zawsze tak było.
Trzy, spośród czterech pokazanych w tym zestawie filmów to dziełka (określenie dotyczy wyłącznie ich rozmiaru, a nie jakości) bardzo podobne formalnie, oparte na pokazie slajdów – zdjęcia, a w tle głos z offu, czasami głos reżyserki, ale najczęściej są to głosy bohaterów.
                Pierwszy film – Bezdomni – opowiada o ludziach, którzy mieszkają w Oslo i z różnych powodów nie mają dachu nad głową.  Po projekcji odbyło się spotkanie, podczas którego reżyserka przyznała, że film powstawał w latach, gdy pracowała w grupie pomagającej osobom bezdomnym i kiedy w prasie, literaturze i kinie odbywała się dyskusja nad obowiązującym wówczas w Norwegii prawem do aresztowania osób bezdomnych. Przypomnę tylko, że film powstał w latach 70-tych XX wieku, co zdecydowanie w kiepskim świetle stawia politykę społeczną w ówczesnej Norwegii. Bezdomność jest w tym filmie ukazana jak zamknięte koło, z którego wobec obowiązującego systemu prawnego nie można się wydostać. 
Starsi
                Film Starsi to z kolei problem samotnej, odizolowanej od reszty świata starości. Społeczeństwo norweskie nie zostawia wprawdzie starców na pastwę losu, ale tworzy dla nich coś w rodzaju gett przypominających najgorsze polskie blokowiska z "wielkiej płyty". Filmik opowiada o emerytach, o ludziach, dla których sensem życia była praca  i których świat kończy się, gdy brakuje im zajęcia. Dojmujący smutek, apatia... Umiejętność znalezienia sobie zajęcia ratuje 99-letniego staruszka, który spędza czas na czytaniu, pisaniu. Podobnie dzieje się z bohaterem czwartego filmu – Góra, czyli ojcem reżyserki, który w wieku 50 lat zaczął pisać powieści, a w wieku lat 67 malować obrazy. Zajęcie, któremu ci ludzie mogą się oddawać ratuje ich od zgnuśnienia i rozpaczy. Pokazuje więc reżyserka różne oblicza starości, które – moim zdaniem łączy samotność. Wynika ona chyba z przeczucia zbliżającej się śmierci... To właśnie fakt, że nie jesteśmy w stanie zrozumieć tego stanu, kiedy człowiek jest już tak blisko końca, że w zasadzie może on być wybawieniem, czyni tych ludzi tak bardzo samotnymi.
Góra
                Krótki metraż to nie jest mój ulubiony gatunek i chociaż prostota formalna tych filmów też nie mieści się w moim kinowym stylu, to jednak problem postawiony w filmie jest ważny i bolesny.
Solvorn
Film Bezdomni był też pierwszym realizowanym w konwencji pokazu slajdów, a stało się tak za sprawą braku dofinansowania. Świadomie w ten sposób zrealizowała jeszcze inne filmy, między innymi Solvorn, czyli opowieść o swojej rodzinie, a przede wszystkim babce, która w ciągu 8 lat zrobiła 200 pamiątkowych zdjęć. Pretekst do dyskusji o tym, że "technika w kinie posunęła się do przodu, ale język kina pozostał wciąż taki, jak za czasów Tarkowskiego" - to słowa samej reżyserki i jest w nich chyba wiele smutnej prawdy...

sobota, 2 lipca 2011

Powieść, która wyzwoliła demony.

Stieg Larsson, Millenium.

Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet, tłum. Beata Walczak - Larsson, Warszawa 2011.

           Uśmiechnęła się krzywo, wdrapała na łóżko i uklęknęła między jego nogami. Bjurman, nie rozumiejąc o co chodzi, poczuł nagły lęk.
           A później zobaczył w jej ręku igłę.
           Gdy zaczął rzucać głową i wić się jak piskorz, Lisabeth przycisnęła ostrzegawczo kolanem jego krocze.
           - Leż spokojnie. Używam tego sprzętu pierwszy raz w życiu.
           Pracowała skoncentrowana przez dwie godziny. Kiedy skończyła, mężczyzna przestał marudzić. Wyglądało na to, że popadł w apatię.
          Zeszła z łóżka i przekrzywiwszy głowę, przyglądała się krytycznie swojemu dziełu. Jej uzdolnienia artystyczne były ograniczone. Litery wykoślawiały się w różne strony, nadając całości impresjonistyczny wygląd. Tatuując przesłanie, użyła niebieskiego i czerwonego koloru i dużych liter, którymi w pięciu linijkach pokryła cały brzuch, od brodawek do genitaliów: JESTEM SADYSTYCZNĄ ŚWINIĄ, DUPKIEM I GWAŁCICIELEM.

Dziewczyna, która igrała z ogniem, tłum. Paulina Rosińska, Warszawa 2009.

          Leżała przypięta pasami na wąskiej pryczy z hartowanej stali. Rzemienie uwierały ją w klatkę piersiową. Leżała na plecach. Ręce ułożone po bokach, unieruchomione na brzegach łóżka.
         Już dawno zaniechała wszelkich wysiłków, by się wydostać. Nie spała, ale oczy miała zamknięte. Gdyby je otworzyła, znalazłaby się w ciemności, a jedynym źródłem światła byłaby wąska smuga sącząca się ponad drzwiami. Czuła niesmak w ustach i bardzo chciała umyć zęby.
        Jakaś część jej świadomości nasłuchiwała odgłosu kroków, co oznaczałoby że nadchodzi. Nie miała pojęcia, czy to wieczór, czy noc, a jedynie poczucie, że zaczynało być zbyt późno na odwiedziny. Nagłe drżenie łóżka sprawiło, że otworzyła oczy. Tak jakby gdzieś w budynku włączyła się jakaś maszyna. Po kilku sekundach nie była już pewna, czy tylko jej się zdawało, czy naprawdę coś usłyszała.
        Odhaczyła kolejny dzień w pamięci.
        Czterdziesty trzeci dzień w tym więzieniu.


Zamek z piasku, który runął, tłum. Alicja Rosenau, Warszawa 2010.

           Zalachenko był zaskoczony. Potem zaśmiał się.
           - I co zamierzasz z nim zrobić? Zastrzelić mnie? Spędzisz resztę swojego nędznego życia w pierdlu.
           - Nie sądzę - odparł Gullberg.
           Zalachenko nagle stracił pewność, że Gullberg blefuje.
           - To będzie skandal o ogromnym zasięgu.
           - Również nie sądzę. Pojawi się kilka tytułów. Ale za tydzień nikt już nie będzie pamiętał nazwiska Zalachenko.
           Zalachenko zmrużył oczy.
           - Ty cholerny bydlaku! - powiedział Gullberg z takim chłodem w głosie, że Zalachenkę zmroziło w kawałek lodu.
           Potem Gullberg nacisnął spust i strzelił mu prosto w środek czoła, akurat gdy próbował przełożyć protezę przez brzeg łóżka. Zalachenko opadł z powrotem na poduszkę. Zadrgał konwulsyjnie kilka razy i znieruchomiał. Gullberg zobaczył na ścianie za wezgłowiem łóżka czerwony kwiat rozbryźniętej krwi. Od huku dzwoniło mu w uszach. Odruchowo wolnym kciukiem potarł w środku ucho.
           Potem wstał, podszedł do Zalachenki, przyłożył mu lufę do skroni i nacisnął spust jeszcze dwa razy. Chciał mieć pewność, że pieprzony dziad naprawdę nie żyje. 

           Wybranie po jednej scenie z każdej z tych powieści graniczy z niemożliwością - to ponad 2500 stron czystej literackiej przygody! Uległam temu bestsellerowi na fali fascynacji kryminałami, która nie tylko nie ustaje, ale wzmaga się jak ocean podczas sztormu. I nie żałuję - czytałam z wypiekami na twarzy, zapominając o Bożym świecie. Aż się dziwię, że udało mi się wypisać świadectwa...
          Wybrałam te trzy sceny z różnych względów. Pierwszą, ponieważ jest chyba moją ulubioną. Drugą, bo jest jak stara zasada mistrza filmów grozy Hitchckocka - "najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie". A dlaczego trzecią, to właściwie sama nie wiem...
           Aby smak na literackim podniebieniu pozostawić jak najlepszy - najpierw łyżka dziegciu, bo potem będą już tylko hektolitry miodu. Otóż uważam, że bezsprzecznie pierwsza część trylogii jest najlepsza. Druga i trzecia są oczywiście świetnie napisane, bardzo dobrze przetłumaczone, ale z klasycznego, trzymającego w napięciu i mrożącego krew w żyłach (nie wyczerpując oczywiście arsenału powiedzonek tego typu) kryminału zamienia się w jakieś momentami nieprawdopodobne "political fiction".
           Nie dla każdego jest to zapewne wada - ja jednak, jeśli chodzi o kryminał, bardzo cenię sobie czystość gatunkową. W środowiskach miłośników literatury, w środowiskach intelektualistów kryminał uchodzi zwykle za literaturę klasy B, a ja jestem głęboko przekonana, że jest to właśnie bardzo wymagający gatunek literacki. Aby napisać dobrą powieść kryminalną, potrzeba moim zdaniem niezwykłej samodyscypliny, umiejętności precyzyjnego konstruowania fabuły i świetnej znajomości ludzkiej psychiki, bo o wyobraźni już nawet nie wspomnę. To chyba kwestia zamiłowania do prostoty w literaturze i sztuce, ale właśnie tę umiejętność wtłoczenia tajemnicy zbrodni w ramy gatunku cenię sobie najbardziej.
          Dlatego być może ten gatunkowy miszmasz byłby dla mnie trudny do zniesienia, gdyby nie fakt, że powieść we wszystkich swoich trzech wcieleniach została napisana z ogromną literacką swadą, w świetnym stylu i z kapitalnie skonstruowanymi postaciami. Przyznam więc, że po przeczytaniu pierwszego tomu uznałam go za tak świetną literacko rzecz, że natychmiast pojechałam do księgarni po drugi tom. Byłam może mniej usatysfakcjonowana, ale nie wyobrażałam sobie przerwania lektury po drugiej części, gdyż sięgnięcie po trzecią okazało się odruchem niemal bezwarunkowym.
          Pytanie o fenomen tej powieści zadawałam sobie już w trakcie lektury, a po jej zakończeniu pytanie to wracało do mnie jeszcze wielokrotnie. Wydaje mi się, że tajemnica sukcesu Larssona tkwi w umiejętności tworzenia bardzo sugestywnych obrazów rzeczywistości. Pod tym względem Millenium nosi w sobie znamiona klasycznej powieści realistycznej - w przypadku pierwszego tomu nawet zasada prawdopodobieństwa zdarzeń została zachowana. Przede wszystkim jednak autor z taką szczegółowością opisuje każde zdarzenie, że czytelnik czuje się wciągnięty w mroczną atmosferę szwedzkiej rzeczywistości. Nie znam Szwecji, nigdy tam nie byłam, ale ta powieść sprawiła, że wszystkie opisywane w niej miejsca funkcjonują w mojej wyobraźni jak znajome. Wzbudzają zachwyt, niesmak, przerażenie, ekscytują. Wszystko, co przydarza się bohaterom, opisane jest niezwykle dokładnie. I dotyczy to nie tylko kluczowych, najbardziej wstrząsających wydarzeń, ale dosłownie wszystkich. Nawet odbieranie przez bohatera telefonu, nie jest kwitowane wyłącznie stwierdzeniem "odebrał telefon" - znamy jego markę, czasem kolor, dźwięk dzwonka. Kiedy bohaterowie jadą pociągiem, podróż tę odbywamy razem z nimi. Kiedy zatrzymują samochód, słyszymy gwizd hamulców i przekręcanie kluczyka. Kiedy dochodzi do konfrontacji między siłami dobra i zła, jesteśmy w samym środku walki, czujemy niemal zapach potu i krwi bohaterów. Być może dzięki takim literackim zabiegom, które w zasadzie mają wymiar magicznych sztuczek, przechodzi się nad pewnymi nieprawdopodobieństwami fabuły nie tylko z wyrozumiałością, ale wręcz z zachwytem.
            Ta sama zasada dotyczy kreacji głównych bohaterów. Ich historia wciąga nie tylko dlatego, że sama w sobie jest fascynująca. Dzieje się tak również ze względu na ich osobowość. Prym wiedzie tutaj oczywiście Lisabeth Salander - trudno znaleźć w literaturze bardziej oryginalną, zagadkową i jednocześnie silną postać kobiecą. Trudno w ogóle znaleźć równie intrygującą postać literacką. Ale przecież i Mikael Blikvist, i Erika Berger, i cała galeria przestępców... Wszystkie te postacie mają charakter, są pełnokrwiste, bogate charakterologicznie, złożone, niebanalne. Dzięki nim Larsson wkręca nas w swoją opowieść i sprawia, że lektura jego dzieła staje się przygodą. Taką przygodą, jaką potrafiły być tylko powieści z czasów dzieciństwa...
            Inną rzeczą, dla artystycznej wartości tej powieści chyba najważniejszą, jest jej społeczna wymowa i bardzo jasno określone granice między dobrem a złem. Millenium to krytyka przemocy w ogóle, ale przede wszystkim krytyka przemocy wobec kobiet, w każdym możliwym charakterze. Krytyka przemocy wobec tych, którzy nie mogą się bronić, którzy stają się ofiarami szczególnie pojmowanego dobra państwa. Jest to wreszcie krytyka niszczenia jednostki w imię rzekomo wyższego dobra. Ta powieść wyzwala demony, bo podejmuje tematy trudne, często ukrywane i podaje je w bardzo przystępnej (choć nie banalnej) literacko formie. Dla mnie klasa!