wtorek, 15 stycznia 2013

"Walk on! Walk on! Walk on!"



 Paweł Demirski, O dobru, reż. Monika Strzępka, premiera 27 kwietnia 2012, Teatr im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu.

Wrogiem nie jest konkretny człowiek, ale język. To zdanie podczas przedstawienia O dobru pada ze sceny kilkakrotnie. W ten sposób Paweł Demirski  i Monika Strzępka wpisują się w niezwykle ważny dla współczesnego teatru nurt refleksji nad językiem. Język bowiem we współczesnym świecie przestaje służyć jedynie komunikacji, zakodowane są w nim wspomnienia, emocje, tożsamość, a czasem wyparte prawdy i niechciana pamięć. Dlatego też język jest wrogiem – to on nas zdradza. To jak mówimy zdeterminowane jest tym, kim jesteśmy. A to przecież tak często pragniemy ukryć… W przedstawieniu W imię Jakuba S. duet  Demirski/Strzępka rozprawiał się z naszym polskim tożsamościowym wyparciem, przypominając, że większość Polaków to potomkowie rabacji, to chłopska krew, która zawsze daje o sobie znać, ale do której uparcie nie chcemy się przyznawać. O dobru przenosi tę diagnozę na pokolenia wychowane na ikonach pop-kultury. Utożsamiając się z nimi, uciekamy od smutnej i – co tu dużo mówić – nudnej prawdy o naszej generacji. Nuda, zwana kiedyś spleenem, to jedna z najpotworniejszych mąk, jakie można sobie wyobrazić. To cierpienie pustki, brak idei za którą warto umrzeć, wysterylizowanie miłości z duchowego piękna… To demony naszego pokolenia.
Postacią przewodnią w spektaklu jest Amy Winehouse, która wciąż przeżywa swój ostatni koncert w Belgradzie i której wciąż na nowo nie udaje się zrealizować postanowienia powziętego 23 lipca 2011 roku – tego dnia bowiem Amy postanowiła żyć. Tyle że się nie udało… Dlaczego właśnie Amy? Do naszego (piszę naszego – bo moje lata licealne to właśnie druga połowa lat 90-tych, a autorzy spektaklu są w moim wieku) pokolenia bardziej pasowałby raczej Kurt Cobain. Rzecz w tym, że w dobie Internetu świat nabiera tempa, które każe bardzo szybko zapominać o bohaterach młodości. Na scenie dominuje tekturowy szkielet dinozaura, bo Amy, która zmarła przecież „dopiero co” jest takim samym „dinozaurem” jak inni 27- i 28- letni: Kurt Cobain, Jim Morrison, Janis Joplin, Jimmy Hendrix…
Oprócz niej na scenie zmagają się z niemocą, niespełnieniem i poranioną psychiką także inne postacie, których tożsamość nie jest jednoznaczna. Bernstein i Woodward, dziennikarze śledczy, którzy wykryli sprawę Watergate okazują się być przeciętnymi pismakami z podrzędnej gazety, terapeutka staje się nagle jedną z pacjentek, podczas gdy druga aktorka zakłada szpitalny kitel i w ten sposób przyjmuje nagle rolę lekarki… już nie na oddziale psychiatrycznym, ale onkologicznym. Aktorzy wychodzą z roli i opowiadają publiczności o własnych problemach i obawach – jak Andrzej Kłak, który obawia się otworzyć kopertę z wynikami badań, boi się, że podobnie jak jego bohater może mieć raka. Nawet Amy, której charakteryzacja jest do złudzenia wyrazista, staje się prywatna i zapowiada, że aktorzy za chwilę będą się przytulać do publiczności, a na zakończenie spektaklu nawołuje wszystkich do wyjścia na zewnątrz. Z tym że ta prywatność też jest zagrana. W spektaklu W imię Jakuba S. na scenie lądowała torebka kogoś z publiczności – tym razem autorzy idą o krok dalej i proszą publiczność o usmażenie aktorce jajecznicy. Przy czym traktują miłego pana w średnim wieku, który decyduje się na wykonanie tego zadania, ze sporym tupetem. Scena wypełniona jest chaosem – ten zewnętrzny jest wyrazem tego, który szaleje w duszach postaci, aktorów, widzów.
Wychodząc na zewnątrz, zgodnie z instrukcją Amy Winehouse, żeby obejrzeć ostatnią część spektaklu, przechodzę przez scenę. Z bliska przyglądam się rozsypanej ziemi, rozlanej zupie, surowemu jajku na podłodze i odnoszę wrażenie, że mój świat chyli się ku upadkowi.
Na mrozie, wokół płonących w metalowym wiadrze kilku polan, gromadzą się setki widzów (bo można ich chyba liczyć na setki). Otulona kocem Amy Winehouse, a może już Agnieszka Kwietniewska, wygłasza monolog, ale trudno powiedzieć o czym. To pustosłowie, gadanie dla gadania. Próba odwrócenia poczucia bezsensu wywołanego płynącym ze sceny pesymizmem. Tak jakby twórcy spektaklu chcieli nas przekonać, że jednak mimo wszystko, że się da, że można… Rozdają teksty piosenki o nadziei. Śpiewamy razem. Ale bez przekonania. Potem oklaski, ukłony i aktorzy znikają za zakrętem, zostają tylko ich ślady na świeżym śniegu. Nie da się obudzić na nowo tej nadziei, która dość brutalnie została pogrzebana podczas przedstawienia. Nie da się obudzić na nowo tej nadziei, która codziennie jest deptana przez grozę nudy i obojętności.
Nie przekonali mnie Demirski i Strzępka, choć zrobili dobry spektakl. Trochę ciężkostrawny, zasolony jak ta sceniczna jajecznica, ale podany efektownie. Z fajerwerkami.  Tylko że ten wszechogarniający chaos i przekonanie że media futrują nas informacyjną papką, której symbolem jest właśnie ta nieszczęsna jajecznica, to nic nowego. Podobnie jak przełamywanie „czwartej ściany”. Już dawno wymyślił ją Brecht, ale też autorsko-reżyserski duet tej poetyce jest wierny w innych przedstawieniach. Aktorzy prowadzeni przez Monikę Strzępkę grają świetnie, do tak zwanych bebechów. Odnoszę jednak wrażenie, że ich gra bliższa jest efektom terapii niż pracy nad rolą. Są tak bardzo na zewnątrz, że staje się to groteskowe. I takie zapewne ma być – rzecz w tym, że groteskowy nawias, jak każdy nawias, stosowany zbyt często powoduje, że wypowiedź traci swą moc. Dlatego chyba najbardziej przejmujący wydawał mi się ten dinozaur, który uświadamiał mi, jak szybko przemija moja młodość, jak odchodzą w niepamięć stare ideały i marzenia…