środa, 3 sierpnia 2011

Nowe Horyzonty - mój prywatny ranking.

          Na zakończenie refleksji filmowych z festiwalu chciałabym umieścić mój własny ranking. Mój pobyt na Nowych Horyzontach obejmował ostatnich pięć dni. Poza naprawdę rewelacyjnymi w tym roku warsztatami dla nauczycieli, w których uczestniczyłam, udało mi się obejrzeć 13 filmów. Jeden z nich - Wieczność  brał udział w głównym konkursie, a Self made w konkursie na filmy o sztuce. Nie widziałam niestety żadnego  z filmów, które otrzymały nagrody lub wyróżnienia. 
         Poniżej zamieszczam bardzo subiektywny, niczym nieuzasadniony mój prywatny ranking tych kilkunastu dzieł filmowych.

1. Pina
2. Obiad w środku sierpnia
3. Moja łódź podwodna
4. Self made
5. Śpiąca królewna
6. Meek's Cutoff
7. Wieczność
8. Poza szatanem
9. Łabędzie
10. Curling
11. Filmy krótkometrażowe Anji Breien
12. Kret
13. Wasted Youth

Baśnie w klimacie gender.

Śpiąca królewna, reż. Catherine Breillat, Francja 2010. 

       Koncepcja o wdzięcznej nazwie gender jest od pewnego czasu bardzo popularna we współczesnej szeroko rozumianej humanistyce. W największym uproszczeniu gender nazywa się inaczej społeczno - kulturalną tożsamością płciową. Innymi słowy perspektywa gender oznacza widzenie człowieka poprzez role przypisywane jego płci, co prowadzi do krzywdzących często stereotypów. Stąd też kojarzenie badań genderowych z feminizmem i próbą wyzwolenia się kobiet z narzucanych im przez społeczeństwo i kulturę ról oraz poszukiwaniem swojej tożsamości płciowej.
        Breillat ukazuje to zagadnienie z perspektywy naszego dzieciństwa, bo to wtedy właśnie zostały nam wprogramowane role społeczne i cały sztafaż zachowań, które przystoją dziewczynkom i chłopcom. I prawie każda  z nas przyzna, że chłopcom zawsze wolno było więcej, a dziewczynkom pozostawała nieokreślona tęsknota za bieganiem po drzewach, strzelaniem z procy lub wyrzut w oczach mamy czy babci, kiedy tę niepisaną granicę przekraczałyśmy.
        Alegoryczność tego filmu pozwala spojrzeć na problem gender z pewnym dystansem. Główna bohaterka - Anastazja - jest sześcioletnią księżniczką, która sama siebie nazywa Vladimirem. Kiedy się urodziła, zła wróżka rzuciła na nią klątwę, że w wieku 6 lat umrze. Zaprzyjaźniona dobra wróżka nie może zdjąć czaru, ale może go zmienić - dziewczynka nie umrze, ale zaśnie na sto lat i obudzi się jako szesnastolatka. Dlaczego? "Bo dzieciństwo jest strasznie nudne" - jak mówi jedna z dobrych wróżek. Tak więc to sen dziewczynki, podczas którego Breillat odwołuje się do najpopularniejszych baśni naszego dzieciństwa, staje się właściwą przestrzenią jej dojrzewania.
        Film przesycony jest symboliką, która odsyła nas nie tylko do koncepcji gender, ale też do teorii psychoanalizy i jej zastosowania w sztuce. To był jeden z tych filmów, które uświadomiły mi jak mało wiem o filozofii, literaturze, nowych koncepcjach w sztuce i naukach humanistycznych. Jego wielką zaletą jest też to, że niezwykle trudne zagadnienie, jakim jest mierzenie się z własną tożsamością płciową, reżyserka podała widzom za pomocą parabolicznego uproszczenia, a nawet kiczowatej nieco formy.
       Zdecydowanie lepsza i ciekawsza była pierwsza sekwencja filmu, czyli ta przed przebudzeniem - mimo to sądzę, że film obnaża bardzo istotny problem współczesnej kultury, z którym wciąż społeczeństwo nie potrafi sobie poradzić. Pokazuje bowiem, że przypisane nam przez płeć kulturową role nie zawsze pokrywają się z naszą naturą, co w najlepszym wypadku staje się źródłem frustracji, ale prowadzić może nawet do rozpadu psychiki, braku akceptacji samego siebie i tożsamościowego zagubienia.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Dysonans.

Poza szatanem, reż. Bruno Dumont, Francja 2011.

"Jestem tą siłą, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro."
              Johan Wolfgang Goethe Faust

         Nie znam poprzednich filmów Dumonta, ale po obejrzeniu tego filmu i wsłuchaniu się w brzmiące między słowami wypowiedzi uczestników festiwalu przekonanie, że Dumonta wypada znać, miałam ochotę zawołać za Gombrowiczem "jak zachwyca, jeśli nie zachwyca".
         Nie lubię filmów, które przez większość akcji prowadzone są w konwencji realistycznej po to, by nagle wprowadzać motywy ze świata nadprzyrodzonego.  Miałam wrażenie jakiegoś rozszczepienia, uczucie że reżyser świadomie wprowadza mnie w błąd. Główny bohater bowiem to postać trudna do precyzyjnego określenia, oscylująca między anielskością a demonizmem. Chodzi po świecie, raz na jakiś czas pogrąża się w modlitwie i z jednakową beznamiętnością dokonuje zarówno cudów, jak i zbrodni. Taka konstrukcja bohatera sprawiła, że po raz kolejny wyszłam z kina poirytowana pozornym brakiem logiki i długimi ujęciami prawie pozbawionymi dialogów.
        Teraz jednak, pisząc tych kilka słów, zaczynam nabierać przekonania, że takie jest właśnie zadanie Nowych Horyzontów - walczyć z naszymi kinowymi przyzwyczajeniami, zwłaszcza z tym, że reżyser zabiega o naszą uwagę. Jesteśmy rozpieszczeni przez twórców wielkich filmowych dzieł, którzy operują wspaniałymi zdjęciami, genialnym aktorstwem, mrożącym krew w żyłach napięciem czy wzorową dramaturgią - innymi słowy stosują wszelkie możliwe chwyty, żeby wzbudzić w nas zachwyt.
        Dumont nie stosuje żadnych takich trików, jest ascetyczny i zminimalizowany, opowiada swoją historię z - owszem - mrożącą krew w żyłach, ale nudą i pokazuje na ekranie ludzi o twarzach na pewno intrygujących, ale niemalże brzydkich. Zmusza jednak swojego widza do intelektualnego i emocjonalnego wysiłku, do przebycia drogi, na końcu której nie ma żadnych odpowiedzi, są tylko pytania i ta nieustająca myśl, że nie da się dobra oddzielić od zła, że jedno bez drugiego nie istnieje, że są one rewersem i awersem tego samego medalu.
      

O braku komunikacji.

Kadr z filmu.
Łabędzie, reż. Hugo Vieira de Silva, Portugalia - Niemcy 2010.

         Kino preferowane przez widzów Nowych Horyzontów to w większości filmy o charakterze kontemplacyjnym, refleksyjnym lub surrealistycznym. To zresztą największa zaleta tego festiwalu, bo jak wiadomo eksperymenty na ogół prowadzą do wielkich odkryć. Inna rzeczą jest to, że na niektórych seansach czułam się jak na przysłowiowym tureckim kazaniu, które trwało w nieskończoność...
        Tak było między innymi z filmem de Silvy Łabędzie. Reżyser podjął rewelacyjny temat, miał bowiem do opowiedzenia wspaniałą i poruszającą historię. Ojciec z synem nastolatkiem przyjeżdża do Berlina, aby ten mógł spędzić trochę czasu ze śmiertelnie chorą matką. Kobieta jest w śpiączce, a więc jakakolwiek komunikacja wydaje się niemożliwa, tymczasem chłopakowi i jego ojcu trudniej odnaleźć drogę do siebie nawzajem niż do tej nieprzytomnej kobiety.
         Bardzo piękne są początkowe sceny filmu - naturalizm przeplata się w nich z poetyckością, tak jak życie ze śmiercią. Z czasem jednak całość zaczyna się rozpadać, jakby film powoli wytracał napięcie. Ostatecznie więc zamiast głębokiej refleksji pozostało we mnie po projekcji raczej zmęczenie i rozczarowanie. Mój odbiór jest oczywiście bardzo osobisty i indywidualny, spowodowany być może zdystansowanym raczej stosunkiem do nowohoryzontowego umiłowania nudy w kinie.    
         Mimo mojego prywatnego rozczarowania polecam jednak ten film, ponieważ problem braku komunikacji między ludźmi jest w dzisiejszych czasach niezwykle istotny. Często łatwiej nam rozmawiać z wirtualnym (nie)znajomym niż z najbliższą osobą; powierzamy swoje tajemnice, zwątpienia i żale przypadkowo poznanym ludziom, a nie wchodzimy w dialog z tymi, których one dotyczą, którym właśnie najbardziej chcielibyśmy wykrzyczeć swój ból.
         W moim odbiorze tego filmu najpoważniejszym problemem był fakt, że ten brak komunikacji między bohaterami prowadził także do braku komunikacji ze mną jako widzem. Czułam się trochę jak sami bohaterowie, którzy nie mogąc się porozumieć okazywali sobie coraz większe zniechęcenie. Można przyjąć, że takie właśnie było założenie de Silvy... Jeśli tak, to nie mam już filmowi nic do zarzucenia.

        
    

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Tajemnice i bolączki dojrzewania.

Moja łódź podwodna, reż. Richard Ayoade, USA - Wielka Brytania 2010.

          Dojrzewanie jest jedym z najciekawszych i pewnie dlatego najbardziej popularnych tematów w literaturze i kinie. O bolesnym procesie przedzierzgania się chłopca w mężczyznę powstało tak wiele różnych opowieści, że gdyby teraz je wszystkie wymieniać, musiałabym ten post przedstawić w formie listy, psując Wam przyjemność odkrywania tego tematu samodzielnie. I pewnie i tak nie wyczerpałabym listy.
        Chodliwość tego tematu nie jest oczywiście przypadkowa - każdy z nas przechodził przez ten etap bez względu na płeć, pochodzenie, środowisko, status materialny naszych rodziców i każdy z nas pamięta jak bardzo świat wtedy wydaje się wrogi, jak bardzo nie przystaje się do kogokolwiek i czegokolwiek. Mnie z tamtym okresem kojarzy się swoista moda na pseudo-intelektualizm i bycie smutasem, co w uroczy sposób wyśmiewa Submarine.
        Kpina ta jednak jest bardzo łagodna, a reżyser przeplata ją autentycznym bólem głównego bohatera, którego inteligencja jest zdecydowanie ponadprzeciętna, ale za to zdolność do funkcjonowania w grupie sytuuje go daleko poniżej przeciętnej. Można nawet powiedzieć, że jest to swoiste sprzężenie zwrotne. Przy tym Ayoade nie oszczędza nikogo - bardziej nawet niż dla głównego bohatera jest okrutny dla jego rodziców, przyjaciół, pierwszej miłości. W całym tym towarzystwie chłopak wydaje się być właśnie najbardziej normalny, o ile wypada użyć tego określenia. To jest chyba właśnie - o ile sobie dobrze przypominam - najbardziej typowe odczucie młodości - "to ja jestem normalny, a reszta świata to wariaci i półgłówki".
       Urok tej historii polega na jej autoironicznym tonie i bardzo angielskim humorze. Reżyserowi udało się opowiedzieć historię nastoletniego "everymana" bez psychologicznego zadęcia i z dużym smakiem. Oscylujemy między współczuciem dla głównego bohatera a czymś w rodzaju delikatnego szyderstwa. Mimo optymistycznego zakończenia i całkiem pogodnej wymowy filmu, pozostaje po nim jednak także głębsza refleksja. Bo gdy patrzymy na ojca głównego bohatera, któremu nic się w zasadzie w życiu nie udało i który beznamiętnie godzi się na karykaturalany romans swojej żony z sąsiadem (dawną miłością), to rodzi się z tyłu głowy pytanie, czy ten młody człowiek zdoła zachować w sobie ów młodzieńczy bunt przeciwko bylejakości na takim poziomie, aby starczyło go na całe życie...
       A potem rodzi się następne pytanie - czy nam się to udało?...

"Wasted Youth" & wasted time./ "Zmarnowana młodość" & zmarnowany czas.

Wasted Youth, reż. Argyris Papadimitropoulos, Jan Vogel, Grecja 2010.
 
        Na festiwalu takim, jak Nowe Horyzonty można spotkać wiele filmów, które pod pozorem ambitnego nowatorstwa kryją po prostu pewien brak wyobraźni i twórczych pomysłów. To filmy, które są zwyczajnie słabe. Tym bardziej irytujące jest to, kiedy taki film ogląda się po godzinie 22:00 i po takim arcydziele jak Pina.
       Historia opowiedziana w filmie toczy się dwutorowo. Bohaterem jednej opowieści jest sfrustrowany policjant, który ma problemy z zaspokojeniem porannych potrzeb żony, a drugiej zagubiony nastolatek, który nie potrafi znaleźć porozumienia z ojcem, dlatego włóczy się po ciemnych uliczkach Aten i zadaje z kiepskim towarzystwem.
      Taka konstrukcja filmu zapowiada oczywiście  finałowe spotkanie obu bohaterów i chociaż końcowa scena jest naprawdę mocna, to nie jest wstrząsająca. Taki przebieg wydarzeń wydaje się bowiem dość łatwy do przewidzenia, a przez to wszystkie dłużyzny w filmie świadczą nie tyle o potrzebie pokazania człowieka w jego naturalnym czasie, kiedy wszystkie mniejsze i większe cierpienia i rozpacze mnożą się jeszcze przez minuty i godziny. Takie filmy mają pobudzić widza do refleksji, pomóc mu dotrzeć do jakiejś prawdy o sobie samym. Problem w tym, że ten film doprowadził mnie jedynie do wniosku o zmarnowaniu czasu...

Piękno jako klasyka.

Pina, reż. Wim Wenders, Niemcy - Francja - Wielka Brytania 2010.

       Pina Wima Wendersa to film uznawany za jedno z najważniejszych wydarzeń tegorocznego festiwalu Nowe Horyzonty. Cztery seanse, na wszystkie bardzo trudno było się dostać (mnie udało się to cudem - ufff!). Niektórzy byli tak zdesperowani, że na kinowej tablicy ogłoszeń wywieszali pełne rozpaczy liściki w nadziei, że ktoś odsprzeda im w ostatniej chwili bilet...
      Z powodu tej zbiorowej histerii miałam oczywiście dość sceptyczne podejście do tego filmu. Pomyślałam jednak, że najpierw zobaczę, a później będę krytykować. Widziałam wcześniej zaledwie dwa filmy Wendersa - Buena Vista Socjal Club bardzo dawno temu i nie tak dawno Spotkanie w Palermo. Jeden i drugi uważam za świetne, ale kiedy przeczytałam zapowiedź Piny na stronie internetowej MFF Nowe Horyzonty, nie byłam pewna czy mam ochotę oglądać pozbawianą fabuły opowieść o tańcu.
       Okazało się, że film ten i dla mnie osobiście był wydarzeniem festiwalu. Jest to bardzo niezwykły dokument poświęcony wspaniałej tancerce Pinie Bausch, która zmarła przed dwoma laty. Dokument niezwykły, ponieważ nagrany techniką 3D, dzięki czemu bliskość tancerzy jest niemal namacalna.
        Konstrukcja filmu jest bardzo prosta - pomiędzy wypowiedzi uczniów i współpracowników Piny wpleciono sekwencje taneczne - w myśl zasady, że o dziele artysty najlepiej świadczy jego dzieło. Trudno dokonywać tutaj jakiejkolwiek interpretacji, ponieważ ten film, tak jak taniec, przemawia raczej do serca. Ekspresyjność tancerzy i ich piękno rozumiane tak, jak rozumieli je starożytni, wyzwala najgłębsze emocje. I wzrusza, zupełnie bezinteresownie - tak jak może wzruszać wyłącznie piękno w czystej postaci.
        Ten sposób mówienia o świecie w kinie także wpisuje się w formułę festiwalu Nowe Horyzonty, bo horyzont jest przecież szeroki i mogą mieścić się na nim nie tylko filmy epatujące z ekranu bolesną niezgodą na powszechny stan rzeczy, ale i takie, które ten sam ból ukazują poprzez estetyczne wyrafinowanie.

Czy jesteśmy smutasami?

Curling, reż. Denis Côté, Kanada 2010.

         Jeden z filmów, o których powiedziałabym, że miały charakter "typowo nowohoryzontowy". Jednak z tych, które obdarzyłabym tym mianem, ten wydał mi się najbardziej udany. Mimo to reżyser nie przekonał mnie ani do konstrukcji psychicznej bohaterów, ani też do swojej koncepcji dramatycznej całej historii.
        Film opowiada o parze samotników, którzy nie potrafią się zsocjalizować z resztą świata. Główny bohater pracuje jako konserwator w kręgielni i samotnie wychowuje dwunastoletnią córkę, ponieważ jej matka odbywa karę w więzieniu. Tych dwoje nie potrafi znaleźć porozumienia, wciąż poszukują przestrzeni dla siebie - takiej, która pozwalałby im oddalić się jak najbardziej od świata, w którym spotyka się innych ludzi. Aby pomóc im znaleźć do niego drogę, reżyser styka ich ze śmiercią. Każde z nich doświadcza jej w inny sposób. 
       I to jest właśnie najsłabszy punkt filmu. Côté podczas spotkania z widzami próbował uzasadnić pewną alogiczność postępowania obojga bohaterów ich nieprzystosowaniem do życia i wszelkich sytuacji wymagających zetknięcia z drugim człowiekiem w celu opowiedzenia swojej historii. Można oczywiście przyjąć takie wyjaśnienie, choć tak naprawdę głos reżysera w interpretacji filmu jest chyba jednak najmniej istotny - dzieło powstaje przecież dla widzów, którzy są nierozerwalnie wpisani w proces jego funkcjonowania w kulturze. Zresztą, sam Côté odcinał się od wszelkich wypowiedzi interpretacyjnych.
      Czy to był dobry film?? Opowiadał ciekawą historię i opowiadał ją sugestywnymi obrazami, ale brakowało mu napięcia. Nie mam na myśli gorącej fabuły, od której skrzy się na ekranie fajerwerkami akcji. Mówię o napięciu dramaturgicznym. Nie był to jednak problem wyłącznie tego filmu. Widziałam takich na festiwalu całkiem sporo... Oryginalność tego filmu w zalewie tego przygnębiającego na ogół kina polegała na tym, że miał mimo wszystko optymistyczną wymowę. Wiem, że jestem bardzo odosobniona w takich opiniach na temat kina artystycznego, ale nie przestanę głosić prawa człowieka do nadziei, że w otaczającym nas świecie jest też tyleż samo dobra, co zła, tyleż samo radości, co smutku. Wbrew pozorom zło i smutek łatwiej jest dostrzegać i łatwiej o nim mówić w "poważnych" rozmowach i "poważnych" filmach. Dobro i radość są w gruncie rzeczy bardzo proste. Nie wymagają komentarza. I w tym kontekście oraz w nawale komercyjnych wyciskaczy łez rozumiem potrzebę kina niezależnego do epatowania infernalną nudą i smutkiem.