poniedziałek, 14 października 2013

(Nie)Współczesny Hamlet i powszechna LOVE.



Wiliam Szekspir, Hamlet, tłum. J. Paszkowski, reż. Maciej Englert, Teatr Współczesny, premiera 1 czerwca 2012 r.


     Nadrabiam ostatnio zaległości teatralne z ubiegłego sezonu. Na początek Shakespeare. We Współczesnym Hamleta zmagania z samym sobą, a w Powszechnym Romeo i Julia na współczesną (nomen-omen) modłę.
      Kim jest Hamlet Shakespeare’a? Pytanie to przecież pojemne jak studnia. Ten Hamlet napisany przez Mistrza ze Startfordu nad Avonem to młody człowiek zdający egzamin ze skrajnej lojalności wobec zmarłego ojca. Ma dokonać krwawej zemsty, która jest sprzeczna z jego wrażliwą naturą. Niemniej sprzeczna jest z nią jednak również obojętność wobec zabójstwa królewskiego rodzica. Hamlet to filozof. Hamlet to marzyciel. Kochanek. Buntownik. Wariat. Mściciel. Po każdym z tych pojemnych znaczeniowo słów równie dobrze można by postawić znak zapytania zamiast kropki. To zaledwie kilka możliwych kluczy, według których można czytać i samego bohatera i tę niezwykłą tragedię. Dzisiejsze inscenizacje Hamleta (i nie tylko, bo przecież Shakespeare’a w ogóle czyta się ostatnio przykładając do niego kalkę współczesności) to nie po prostu inscenizacja, ale szansa na osobistą, artystyczną wypowiedź reżysera, który z tym dziełem się mierzy. Tymczasem w Teatrze Współczesnym przedstawienie  Hamlet to rzetelnie zagrane i zgrabnie wyreżyserowane przedstawienie, które nawet nie podejmuje próby dyskusji. Powiedziałabym, że to całkiem niezły bryk dla uczniów, którzy nie przepadają za czytaniem…
      Kim bowiem jest Hamlet Borysa Szyca? O czym jest „Hamlet” Macieja Englerta?
      Nie szukam oczywiście gotowej odpowiedzi, ale chciałabym, żeby ze sceny mówił do mnie taki Hamlet, którego pragnęłabym poznać albo który wzbudziłby we mnie niechęć, strach, miłość, a może właśnie nienawiść. Chciałabym, żeby jego tragedia nie była mi obojętna, żeby jego wewnętrzny dramat dotyczył mojego życia i mojego świata, żeby z niego był. Chciałabym, żeby historia Hamleta mnie osobiście bolała. W ostateczności, mogłaby mnie przynajmniej bawić, bo przecież Shakespeare – jak wiadomo – decorum nie stosował. Odpowiedź na pytanie o to, kim jest Hamlet czy też o czym jest przedstawienie, nie może w tym spektaklu paść, ponieważ nikt nie zadał sobie trudu, by je postawić.
       I dlatego nie jest to dobre przedstawienie. Nie może być. Nie pomaga tutaj nawet niezłe aktorstwo. Borys Szyc – mimo że twarz ma już mocno opatrzoną przez seriale i tabloidy – świetnie sobie radzi z tekstem, bywa miejscami zabawny (i to w dobrym tonie, a to ostatnia rzadkość u tego aktora!), świetnie się rusza w pojedynku z Laertesem, a w scenie z Gertrudą sięga scenicznych wyżyn; jest autentycznie tragiczny – każdym mięśniem twarzy wyraża rozpacz płynącą z rozdarcia między miłością do matki a ciążącym na nim obowiązku zemsty i – jeszcze bardziej – poczuciu lojalności wobec zdradzonego (czy na pewno?) ojca…
Podobnie zresztą partnerujący Szycowi aktorzy – Wojciech Zieliński jako Laertes i Katarzyna Dąbrowska jako Gertruda. Mistrzowsko jednak zagrany jest Poloniusz przez Sławomira Orzechowskiego – niby nieśmiały, a jednak z tupetem; niby kochający ojciec, a jednak egoista, który dla własnego interesu zdolny jest poświęcić szczęście córki; niby groteskowy, a jednak na swój sposób tragiczny. Przyznam, że – mała prywata – pewien rys jego aktorstwa skojarzył mi się z tym, co pisałam o Kobieli. Obaj bowiem wpisują się w koncepcję aktorstwa samobójczego, które polegało w przypadku Kobieli na niemal całkowitym etycznym zniszczeniu postaci, doprowadzeniu jej na samo dno ludzkiej podłości i wewnętrznej małości po to, żeby ją ostatecznie obronić, pokazać, że takie nędzne kreatury są najczęściej wytworem swojej epoki, środowiska czy też innych nieuniknionych zależności. I taki właśnie jest Poloniusz Orzechowskiego.
      Ale niestety, nadal nie jest to moim zdaniem dobre przedstawienie. Choć wieczoru za zmarnowany nie uważam…

Wiliam Szekspir, Romeo i Julia, tłum. S. Barańczak, reż. Grażyna Kania, Teatra Powszechny, premiera  31 maja 2013 r.
      Tymczasem w Powszechnym… Na scenie jako główny element scenografii cztery ogromne litery: L O V E. W kluczowym momencie przedstawienia, gdy wieczni kochankowie wyznają sobie miłość te cztery litery, które składają się przecież w najpiękniejsze słowo świata (i nie ma w tym żadnej egzaltacji, to po prostu bezwzględne przekonanie o tym, że miłość jest największą wartością w życiu i najmocniejszą przeciwwagą wobec małego i wielkiego zła – trzy razy NAJ), rozbłyskają światłem. Oprócz tej instalacji na scenie znajduje się jeszcze tylko potężnych rozmiarów sofa, na której siedzą wszyscy bohaterowie, jak w poczekalni. I nikt w zasadzie ani na chwilę nie znika ze sceny, a wszystko utrzymane w odcieniach czerni i bieli. Prostota scenografii jest ogromną siłą tego spektaklu. Jest też jego stylistyczną dominantą.
        Grażyna Kania bierze na reżyserski warsztat historię miłosną wszechczasów i wcale nie udaje, że można na ten temat powiedzieć coś więcej niż powiedział Szekspir. O ile bowiem Hamlet, Król Lear, Otello, Kupiec wenecki (nieprzypadkowe to skojarzenie oczywiście, bo związane z Opowieściami afrykańskimi Warlikowskiego) charakteryzuje pewna interpretacyjna bezdenność, która pozwala szafować tekstem i znaczeniami, o tyle Romeo i Julia to tragedia, w której Szekspir zastosował szereg – z pozoru banalnych – uproszczeń. Dwoje młodych ludzi w sieci skrajnych emocji – oni kochają się do szaleństwa, a ich rody do szaleństwa się nienawidzą. Czy może być coś prostszego?... I piękniejszego? Istota tragedii Szekspira leży w dominującej nad poczuciem realizmu sile uczucia, które jest mocniejsze niż lęk przed śmiercią – największy (według Sartre’a zdaje się…) egzystencjalny lęk… Żyjemy w tak podłych czasach, że wielkie wartości wydają się już tylko tematem literackim, wspomnieniem zramolałych dziadków, którzy powtarzają nad wieczorną herbatką, że kiedyś to była prawdziwa miłość i prawdziwi kochankowie…
       Kania robi przedstawienie, którym przypomina, że miłość należy pisać wielkimi literami. Że można ją pokazywać tylko w kategoriach czerni i bieli. Że albo umiera się z miłości, albo tylko się udaje, że się kocha… Jednocześnie jej spektakl ani przez chwilę nie grzeszy patosem. Udaje się jej bowiem zachować właściwe proporcje między pewną groteską, krzywym zwierciadłem odbijającym niezmienną od wieków, absurdalnie odrażającą rzeczywistość bez miłości a szczerą i całkowicie pozbawioną obłudy postawą zakochanych. Bywają nieporadni i zabawni, ale nigdy śmieszni. Podczas gdy świat, w którym funkcjonują, wypełniony jest odrażającymi błaznami, którzy nawet cierpieć jak ludzie nie potrafią. Na ich tle Julia w trampkach i sukience baletnicy oraz Romeo w swym wymiętoszonym garniturze są czyści i prawdziwi.
      Romeo i Julia w Powszechnym to także spektakl świetny aktorsko, chyba nie ma w nim słabej roli, choć i tutaj epizodyczna rola Jacka Braciaka jako Ojca Laurentego wydaję się największą perełką całego przedstawienia – już od pierwszej chwili, gdy zagrywa się na aktora rodem z Royal Shakespeare Company, wygłaszając słowa Prologu starą angielszczyzną. Protagoniści jednak też świetnie się spisują – Katarzyna Maria Zielińska jest uroczo naiwna, ale w bardzo przekonujący sposób pokazuje błyskawiczny proces dojrzewania bohaterki, przemianę Julii z radosnej dziewczynki w kobietę, którą wypełnia i definiuje rozpacz. Natomiast Jacek Beler jako Romeo jest jednocześnie zabawny, stojąc pod balkonem nieporadny, ale gdy przychodzi czas na „grę bebechami”, przejmująco rozkłada akcenty rozpaczy, determinacji, bezradności i miłości. Bardzo dobre role i bardzo dobry spektakl…
        Krótko mówiąc, żadne z przedstawień nie mówi w stosunku do Szekspira nic nowego. O ile jednak w przypadku Romea i Julii w reżyserii Grażyny Kani jest to nie tylko zasadne, ale wręcz potrzebne, ponieważ przypomina, że o miłości Szekspir powiedział już niemal wszystko, co ważne, ale my o tym zbyt często zapominamy. O tyle od reżysera, który mierzy się z Hamletem, oczekuję, że ma do powiedzenia na temat tej niezwykle pojemnej w treści sztuki coś nowego; że dokopał się do znaczeń niewidocznych dla nikogo innego… Tymczasem Maciej Englert jest zbyt zachowawczy w swojej koncepcji. Jakby zabrakło mu odwagi…