Paweł Demirski, O dobru, reż. Monika Strzępka, premiera 27 kwietnia 2012, Teatr im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu.
Wrogiem nie jest konkretny
człowiek, ale język. To zdanie podczas przedstawienia O dobru pada ze sceny kilkakrotnie. W ten sposób Paweł
Demirski i Monika Strzępka wpisują się w
niezwykle ważny dla współczesnego teatru nurt refleksji nad językiem. Język
bowiem we współczesnym świecie przestaje służyć jedynie komunikacji, zakodowane
są w nim wspomnienia, emocje, tożsamość, a czasem wyparte prawdy i niechciana
pamięć. Dlatego też język jest wrogiem – to on nas zdradza. To jak mówimy
zdeterminowane jest tym, kim jesteśmy. A to przecież tak często pragniemy ukryć…
W przedstawieniu W imię Jakuba S. duet Demirski/Strzępka rozprawiał się z naszym
polskim tożsamościowym wyparciem, przypominając, że większość Polaków to
potomkowie rabacji, to chłopska krew, która zawsze daje o sobie znać, ale do
której uparcie nie chcemy się przyznawać. O
dobru przenosi tę diagnozę na pokolenia wychowane na ikonach pop-kultury. Utożsamiając
się z nimi, uciekamy od smutnej i – co tu dużo mówić – nudnej prawdy o naszej
generacji. Nuda, zwana kiedyś spleenem, to jedna z najpotworniejszych mąk,
jakie można sobie wyobrazić. To cierpienie pustki, brak idei za którą warto
umrzeć, wysterylizowanie miłości z duchowego piękna… To demony naszego
pokolenia.
Postacią przewodnią w spektaklu
jest Amy Winehouse, która wciąż przeżywa swój ostatni koncert w Belgradzie i której
wciąż na nowo nie udaje się zrealizować postanowienia powziętego 23 lipca 2011
roku – tego dnia bowiem Amy postanowiła żyć. Tyle że się nie udało… Dlaczego
właśnie Amy? Do naszego (piszę naszego – bo moje lata licealne to właśnie druga
połowa lat 90-tych, a autorzy spektaklu są w moim wieku) pokolenia bardziej
pasowałby raczej Kurt Cobain. Rzecz w tym, że w dobie Internetu świat nabiera
tempa, które każe bardzo szybko zapominać o bohaterach młodości. Na scenie dominuje
tekturowy szkielet dinozaura, bo Amy, która zmarła przecież „dopiero co” jest
takim samym „dinozaurem” jak inni 27- i 28- letni: Kurt Cobain, Jim Morrison,
Janis Joplin, Jimmy Hendrix…
Oprócz niej na scenie zmagają
się z niemocą, niespełnieniem i poranioną psychiką także inne postacie, których
tożsamość nie jest jednoznaczna. Bernstein i Woodward, dziennikarze śledczy,
którzy wykryli sprawę Watergate okazują się być przeciętnymi pismakami z
podrzędnej gazety, terapeutka staje się nagle jedną z pacjentek, podczas gdy
druga aktorka zakłada szpitalny kitel i w ten sposób przyjmuje nagle rolę
lekarki… już nie na oddziale psychiatrycznym, ale onkologicznym. Aktorzy wychodzą
z roli i opowiadają publiczności o własnych problemach i obawach – jak Andrzej
Kłak, który obawia się otworzyć kopertę z wynikami badań, boi się, że podobnie
jak jego bohater może mieć raka. Nawet Amy, której charakteryzacja jest do
złudzenia wyrazista, staje się prywatna i zapowiada, że aktorzy za chwilę będą
się przytulać do publiczności, a na zakończenie spektaklu nawołuje wszystkich
do wyjścia na zewnątrz. Z tym że ta prywatność też jest zagrana. W spektaklu W imię Jakuba S. na scenie lądowała
torebka kogoś z publiczności – tym razem autorzy idą o krok dalej i proszą publiczność
o usmażenie aktorce jajecznicy. Przy czym traktują miłego pana w średnim wieku,
który decyduje się na wykonanie tego zadania, ze sporym tupetem. Scena
wypełniona jest chaosem – ten zewnętrzny jest wyrazem tego, który szaleje w duszach
postaci, aktorów, widzów.
Wychodząc na zewnątrz, zgodnie z
instrukcją Amy Winehouse, żeby obejrzeć ostatnią część spektaklu, przechodzę
przez scenę. Z bliska przyglądam się rozsypanej ziemi, rozlanej zupie, surowemu
jajku na podłodze i odnoszę wrażenie, że mój świat chyli się ku upadkowi.
Na mrozie, wokół płonących w
metalowym wiadrze kilku polan, gromadzą się setki widzów (bo można ich chyba
liczyć na setki). Otulona kocem Amy Winehouse, a może już Agnieszka
Kwietniewska, wygłasza monolog, ale trudno powiedzieć o czym. To pustosłowie,
gadanie dla gadania. Próba odwrócenia poczucia bezsensu wywołanego płynącym ze
sceny pesymizmem. Tak jakby twórcy spektaklu chcieli nas przekonać, że jednak
mimo wszystko, że się da, że można… Rozdają teksty piosenki o nadziei. Śpiewamy
razem. Ale bez przekonania. Potem oklaski, ukłony i aktorzy znikają za
zakrętem, zostają tylko ich ślady na świeżym śniegu. Nie da się obudzić na nowo
tej nadziei, która dość brutalnie została pogrzebana podczas przedstawienia. Nie
da się obudzić na nowo tej nadziei, która codziennie jest deptana przez grozę
nudy i obojętności.
Nie przekonali mnie Demirski i
Strzępka, choć zrobili dobry spektakl. Trochę ciężkostrawny, zasolony jak ta
sceniczna jajecznica, ale podany efektownie. Z fajerwerkami. Tylko że ten wszechogarniający chaos i
przekonanie że media futrują nas informacyjną papką, której symbolem jest właśnie
ta nieszczęsna jajecznica, to nic nowego. Podobnie jak przełamywanie „czwartej
ściany”. Już dawno wymyślił ją Brecht, ale też autorsko-reżyserski duet tej
poetyce jest wierny w innych przedstawieniach. Aktorzy prowadzeni przez Monikę
Strzępkę grają świetnie, do tak zwanych bebechów. Odnoszę jednak wrażenie, że
ich gra bliższa jest efektom terapii niż pracy nad rolą. Są tak bardzo na
zewnątrz, że staje się to groteskowe. I takie zapewne ma być – rzecz w tym, że
groteskowy nawias, jak każdy nawias, stosowany zbyt często powoduje, że
wypowiedź traci swą moc. Dlatego chyba najbardziej przejmujący wydawał mi się
ten dinozaur, który uświadamiał mi, jak szybko przemija moja młodość, jak
odchodzą w niepamięć stare ideały i marzenia…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz