niedziela, 27 lutego 2011

Bo tajemnica tkwi w maśle...

Julie & Julia, reż. Nora Ephron, USA 2009.

           Są przynajmniej trzy powody, dla których można pokochać film Julie  & Julia:
           1) MERYL STREEP!!! - powód niepodważalny w stopniu dogmatycznym.
           2) Nie ma takiego podłego nastroju, który oparłby się mądremu optymizmowi, jakim emanuje ta historia.
           3) Każdą ilość cholesterolu można sobie wybaczyć w imię smaku, jaki daje MASŁO!

           Pokochać coś to znaczy oczywiście sięgać po to nie raz, nie dwa i pewnie nie dziesięć. Pierwszy raz obejrzałam film niemal natychmiast po jego wejściu na ekrany polskich kin - nigdy nie opuszczam nowych produkcji z Meryl Streep. Z kina poszłam prosto do sklepu po dodatkową kostkę masła - oczywiście maksymalnie prawdziwego, żaden tam miks tłuszczowy. Fuuuj!
           Od tamtej pory oglądam dwie Julie i ich kulinarne dzieła, kiedy tylko najdzie mnie na nie ochota, zupełnie tak samo, jak sięga się po ulubiony smakołyk. I nie mam nic przeciwko temu, że tak wiele kobiet (zwłaszcza tych w okolicach 30-tki) zapada na syndrom J&J - nagle namiętnie gotują, rozpływają się nad zaletami masła, a niektóre nawet zakłądają blogi... Poza blogiem i tak wszystko robiłam wcześniej. A zresztą, niech i tak będzie: z przyjemnością wpisuję się w typową reakcję na coś tak smacznego, jak historia Julii Child i Julii Powel. Nie będę jej w tym miejscu streszczać ani zachwalać, bo kto film widział, historię tę zna, a kto nie widział, polecam spacer do najbliższej wypożyczalni płyt DVD.
           Tym razem namówiłam na tę filmową przekąskę moją Mamę. Cel był oczywiście szczytny, miałam wielką ochotę na przygotowanie kluczowego dla obu Julii dania, czyli bouef bourginion i chciałam zachęcić do tego moją Kochaną Rodzicielkę. Rekacja Mamy była zupełnie przewidywalna - masło zrobiło swoje. I tak zabrałyśmy się do pracy nad bouef bourginion.
           Przepis można znaleźć w Internecie w kilku...nastu (co najmniej) wersjach, ale dla leniwców, którzy chętnie zrobią, lecz szukać im się nie chce - voila!




Bouef bourginion
Składniki:
1,5 kg chudej wołowiny pokrojonej w grubą kostkę (nam przypadkowo trafił kawałek 1,7 kg, ale po odkrojeniu tłustości zostało pewnie tyle, ile trzeba)
15 dkg bekonu (tak podają wszystkie przepisy, ale bekon obecnie w swojej czystej postaci jest nie do kupienia, więc może być też boczek, najlepiej parzony)
1 cebula (pokrojona w piórka)
1 marchew (pokrojona w paski - tak jest w filmie, choć przepisy podają plasterki)
3 szklanki (czyli cała butelka jakby nie było ) młodego czerwonego wina, jakiegoś burgundzkiego najlepiej
2-3 szklanki bulionu wołowego
1 łyżka przecieru pomidorowego
2 (lub nawet 4 jeśli ktoś lubi) ząbki czosnku
pokruszony listek laurowy
pieprzu i soli jak kto woli
2-3 łyżki mąki
ociupinka cukru, bo dobrze robi mięsiwu w ogóle
               Do ozdoby dodaje się jeszcze małe skarmelizowane cebulki, ale nie widziałam takich w żadnym markecie, więc się nie wymądrzam. Dodałyśmy tylko podsmażone na maśle (a jakże!) pieczarki posypane świeżą pietruszką.
        
             Przygoda zaczyna się oczywiście od pokrojenia wszystkich składników i otwarcia butelki wina (nie tej, którą wlewamy do potrawy, tylko tej która sprawia, że gotowanie jest jeszcze przyjemniejsze).
             Następnie podsmażamy bekon/boczek:              
                                                    

            Smażymy go tak około trzech miut (musi lekko zbrązowieć) i przekładamy go do żaroodpornego naczynia. Następnie przechodzimy do czynności, którą wykonać należy ze szczególnym namaszczeniem, tj. do smażenia wołowiny. Jak napomina Julia Child oraz nasze mamy i babcie, mięso przed smażeniem należy dobrze osuszyć, żeby się ładnie zrumieniło. A potem każdą kostkę osobno delikatnie układać na patelni na barrrrrdzo rozgrzanym tłuszczu.

        








           Na jednej patelni nie zmieszczą się oczywiście wszystkie kawałki, trzeba więc zrobić to na raty - sama frajda!
           Każdą kolejną warstę przekładamy do żaroodpornego naczynia, w którym już niecierpliwie czeka podsmażony bekon/boczek.
           Kiedy już cała krwista wołowinka zostanie podsmażona, na ten sam tłuszcz wrzucamy najpierw marchew, a potem cebulę. Zeszklone dołączamy do reszty towarzystwa w owym żaroodpornym naczyniu. Posypujemy mąką, wstrząsamy i na 4 minuty do piekarnika nagrzanego do temperatury 230 stopni. Wyjmujemy, potrząsamy i znowu na 4 minuty do piekarnika.
          Po tym podwójnym zabiegu wlewamy do potrawy wino, bulion (tyle, żeby płyn ledwo przykrywał mięso), dodajemy przecier, czosnek i przyprawy.


            Zmniejszamy temperaturę w piekarniku do 160 stopni i wstawiamy tam wszystko na 2,5 godziny. Czasami pewnie trzeba potrzymać mięso jakieś pół godziny dłużej. Nasze było doskonałe (nie boję się tego słowa!) właśnie po 150 minutach.

          Wyjmujemy zatem:


Odpowiednio podajemy:

Zjadamy:





Bon appetit! Niech to będzie uczta dla Waszych ciał i dusz!

sobota, 26 lutego 2011

Trudne tematy.

Ludzie Boga, reż. Xavier Beauvois, Francja 2010.


            Ten film po raz pierwszy obejrzałam podczas festiwalu Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu, w lipcu 2010 roku, czyli na kilka miesięcy przed rozpoczęciem oficjalnej dystrybucji. Nawet polskie tłumaczenie tytułu było wówczas inne (O bogach i ludziach). Dziwna w sumie ta zmiana, ponieważ oryginalny tytuł francuski (Hommes et des dieux) bliższy jest raczej temu pierwszemu tłumaczeniu. Z drugiej jednak strony to ostateczne tłumaczenie jest wcale nie mniej trafne, a być może nawet bliższe istocie i wymowie całego filmu.
          Po raz drugi natomiast wybrałam się - już na Ludzi Boga - mniej więcej dwa tygodnie temu. Otrzymałam podwójne bezpłatne zaproszenie i pomyślałam, że... najwyżej zasnę.
          Pomyślałam tak, ponieważ moja pierwsza reakcja na ten film była bardzo mieszana. Z jednej strony nie mogłam nie docenić walorów artystycznych i treściowych tej filmowej opowieści, a z drugiej... no cóż, film wydawał mi się po prostu nudny, ujęcia za długie, dialogi zbyt przeintelektualizowane, piękne krajobrazy i wspaniałe zdjęcia, ale przecież nie chciałam oglądać filmu przyrodniczego. Jedna czy dwie sceny, które zrobiły na mnie wrażenie, nie wystarczyły, żeby uznać ten film za przełomowe wydarzenie artystyczne w moim życiu.
          Na ten pierwszy odbiór mógł mieć wpływ fakt, że było to jedno z dzieł pokazywanych na festiwalu filmowym, gdzie codziennie oglądałam po kilka takich dzieł, a niektóre z nich miały siłę porażającą "od pierwszego wejrzenia" i dlatego ta głęboko ekumeniczna w swoim wyrazie opowieść nie znalazła mojej pełnej akceptacji.
          Tymczasem, gdy obejrzałam film po raz drugi, dostrzegłam w nim tak wiele czystego piękna, że nie mogłam opanować wzruszenia. To historia o grupie francuskich mnichów z oddalonego od cywilizacji monasteru w górach Atlas, w algierskiej miejscowości Tibhirine. Większość mieszkańców tej ubogiej wioski to wyznawcy islamu, którzy żyją jednak z klasztorem w pełnej symbiozie i poszanowaniu swoich religii. Jeden z mnichów jest lekarzem (niezwykle mądrym człowiekiem), który mimo astmy, starości i zmęczenia codziennie przyjmuje nawet po kilkudziesięciu pacjentów. Przychodzą nie tylko po poradę lekarską, ale i po dobre słowo albo chociaż kolorowe adidasy... Mieszkańcy wioski z kolei zapraszają mnichów do swoich domów na ważne religijno-rodzinne uroczystości. To układ, w którym żadna ze stron nie wyobraża sobie istnienia bez siebie nawzajem, są sobie potrzebni. A przy tym nikt nikogo nie nawraca. Niestety, w okolicy pojawiają się islamscy ekstremiści. Robi się niebezpiecznie. Naczelnik miasta namawia mnichów do wyjazdu...
         Film nie jest pozbawiony patosu, ale jest to patos wynikający z heroizmu egzystencjalnego (oczywiście w swojej chrześcijańskiej postaci), a jako taki jest nie tylko znośny, ale wręcz piękny. To piękno wynika z czystości współbrzmienia wszystkich elementów w tym filmie, cała ta heroiczna postawa jest bowiem efektem pełnej wolności. Jest do wolność do miłości w jej czystej, chrześcijańskiej postaci. To piękno współgra także z gregoriańską muzyką wykonywaną podczas codziennych nabożeństw przez bohaterów oraz obrazami niczym niezmąconego piękna Boskich tworów, czyli otaczającej klasztor przyrody.
         Nie chodzi zresztą tylko o samą treść opartą na autentycznych wydarzeniach. Mnie ten film zachwycił przede wszystkim wspaniałym aktorstwem. W tym sensie to sztuka najwyższej próby - minimum środków, maksimum wyrazu. Aktorzy grają przede wszystkim oczami, w ich spojrzeniu kryje się cała prawda o starości, przyjaźni, oddaniu Bogu i ludziom, ale i o strachu przed śmiercią, samotnością i uwięzieniem. Dzięki tym artystom postacie mnichów nie wydają się nieludzkie w swoim oddaniu, ale stają się właśnie prawdziwe.
         I scena ostatniej wieczerzy, kiedy przy dźwiękach finałowego fragmentu Jeziora łabędziego piją czerwone wino... To trzeba zobaczyć, bo nie potrafię tego opowiedzieć...
        
           

czwartek, 24 lutego 2011

Wciśnięta w ramki.

Doris Lessing, Lato przed zmierzchem, tłum. Barbara Rewkiewicz-Sadowska, Warszawa 2010.
 
          Nie byli parą frywolną ani kłopotliwą; zachowywali się przyzwoicie i dyskretnie. W miłości istnieją jednak konwencje, a jedną z nich jest to, że taki szczególny związek - starsza kobieta - młodszy mężczyzna - powinien być przepojony rozpaczą i romantyzmem. Lub przynajmniej bolesny. Tak jak niepisane, ale tyrańskie przepisy kodeksu uczuciowego sugerują, że tylko głęboka udręka może być usprawiedliwieniem dla tego stosunku, tak jałowego społecznie.

          Nie doszła jeszcze do okresu klimakterium, ale nie miało sensu mówić im o tym, widocznie matka przechodząca okres przekwitania pasowała do mitologii rodziny. Czuła się czasem jak ranny ptak zadziobywany na śmierć przez zdrowe ptaki. Lub jak zwierzę drażnione przez okrutne dzieci. Czuła zresztą, że na to zasługuje, ponieważ tak bardzo nie znosiła samej siebie; tak, to była okropna wiosna po złej zimie. Obawiała się, że jest naprawdę nienormalna, gdyż tyle czasu spędza na złoszczeniu się. Potem dwoje starszych zaczęło poświęcać swój czas studiom, przyjaciołom i to wprawiło ją w zachwyt. Była prawdziwie zachwycona, chociaż naturalnie czuła się winna z tego powodu. Poczucie winy wydaje się nieomal definicją macierzyństwa.

              Ta powieść uosabia sobą wszystko to, co najbardziej lubię w literaturze angielskiej - spokój, klasę, językowe nierozpasanie, a przede wszystkim pozorny chłód, pod którym - podskórnie - toczy się nieopisanie bolesny dramat. Ta powieść przeraża niemal trafnością obserwacji - Lessing wyciąga na powierzchnię myśli to, co staramy się wyprzeć z naszej świadomości, o czym nie chcemy pamiętać i czego wolelibyśmy nie rozumieć, bo właśnie z tym uświadomieniem przychodzi cierpienie. Stara prawda, że tak zwanym "bożym prostaczkom" żyje się łatwiej, sprawdza się i tutaj. Mądrość, którą daje zrozumienie swojej sytuacji, to ciężar, czasem niezwykle trudny do udźwignięcia.
             Lato przed zmierzchem to snuta powolnie opowieść o Kate Brown, kobiecie w wieku około 45 lat, która całe życie poświęciła budowaniu rodzinnego szczęścia. Byciu żoną i matką oddała się tak dalece, że straciła poczucie własnej tożsamości, własnego indywidualizmu, przestała patrzeć na życie przez pryzmat własnych potrzeb i własnego ja. Życie jej męża i dzieci stało się jej życiem i nawet nie zauważyła momentu, w którym przestała być ich ostoją i przystanią, a stała się potrzebna do bycia kucharką, piastunką, ewentualnie kochanką, jeśli mąż nie był aktualnie zajęty jakąś młodą sekretarką (oczywiście nie przestając darzyć żony szacunkiem i głębokim uczuciem). Z umiarkowaną radością, jak przystało na kobietę tej klasy - żonę poważanego neurologa, przyjęła więc propozycję pracy jako tłumacz dla organizacji "Żywność dla świata". Mąż wyjechał na kontrakt do pracy w USA, dzieci rozjechały się na wakacje i tak zaczęło się najdziwniejsze i najważniejsze lato w jej życiu, jak informuje nas opis na okładce książki.
              Z pozoru wydawać by się mogło, że to historia, która opisana została tak wiele razy, że aż razi banalnością, a temat został wyczerpany na różne sposoby. A jednak... Lessing mnie głęboko poruszyła i zaskoczyła tą opowieścią. Nic, co przytrafia się Kate, nie jest banalne. Nie przeżywa szalonego romansu, przypominając sobie, jaką przyjemność może dawać seks; nie dopuszcza się szalonych zabaw w imię korzystania z chwilowo odzyskanej wolności. Poznaje przystojnego mężczyznę, z którym wybiera się na wakacje, ale ich "miłosna przygoda" ma raczej groteskowy charakter, a Kate dojrzewa do refleksji, że "jeśli kobieta  jest dobrze i prawidłowo dopasowana do mężczyzny, to nie jest jej łatwo nawiązać stosunek z innym". Cała ta romansowa historia kończy się zresztą w zaskakujący sposób...
             Lessing dobrze wie, że Kate, przez lata wciśnięta w ramy bardzo poukładanego życia, nie potrzebuje przygody, ale wyzwolenia. Nie ucieczki "z jednej gęby w drugą gębę", jak powiedziałby Gombrowicz, ale pełnego zrozumienia swojej sytuacji, oddzielenia własnych potrzeb od tego, czego pragnie rodzina, a przede wszystkim odnalezienia się w sytuacji, kiedy wszyscy członkowie jej rodziny mogą sobie radzić sami i ona NIE JEST JUŻ POTRZEBNA. A przynajmniej nie tak, jak dawniej, gdy dzieci były młodsze. Musi poradzić sobie z bólem spowodowanym wyrywaniem się tych pociech z gniazda. Musi odnaleźć dla siebie miejsce w ich życiu i, co najważniejsze, musi w tym wszystkim odnaleźć siebie, swoją - wyłącznie swoją - prawdę o sobie.
            Lektura Lata przed zmierzchem z ogromnym wyczuciem, ale i z bezlitosnym okrucieństwem, uświadamia czytelnikowi, że każda rola, jaką przybiera w życiu sprawia, że tracimy coś z własnej osobowości, dostosowujemy się. Szczególnie rola żony, a przede wszystkim matki... W tym sensie powieść ma wymowę feministyczną. Nie ten aspekt rozważań Lessing wydaje mi się jednak najistotniejszy. Wchodzimy w nasze życiowe role z różnych powodów, ale najbardziej bolesne okazują się te, w które wchodzimy dobrowolnie, z miłości. Z biegiem lat wykarykaturzają się nie tylko one same w sobie, ale i my w nich. Stajemy się niemrawym wspomnieniem samych siebie sprzed lat, tkwimy pomiędzy "muszę" a "powinnam", gubiąc miejsce dla "chcę", a jednak nie wychodzimy z tych ról. Dlaczego? Może dlatego, że ostatecznie to co znane mniej nas przeraża, niż to, co nieznane...

wtorek, 22 lutego 2011

Powariowali z tą bohemą!

Janusz Głowacki, Good night, Dżerzi, Warszawa 2010.

            On jest dobry człowiek, tylko nic nie rozumie, ile daje człowiekowi alkohol, albo że jak mężczyzna podaje kobiecie ogień, to jest to piękne i erotyczne i wtedy nie wypada ględzić o raku czy nieudanym sercu, tylko poczuć, że taki papieros jest jak latarka w nocy, która oświetla drogę samotnej kobiecie. I że człowiek wcale niekoniecznie postępuje tak, jak mu dyktuje rozum, tylko wprost przeciwnie. I to właśnie daje szczęście.

               Po tę książkę sięgnęłam z ciekawości. Kiedy chodziłam jeszcze do liceum, przeżyłam krótki okres fascynacji twórczością Jerzego Kosińskiego. Twórczością lub może raczej pisaniną. Dziś nie pamiętam już nawet kto namówił mnie do przeczytania Malowanego ptaka. Mogła to być plotka, że powieść ta zafascynowała chłopaka, który mi się wówczas podobał. Wtedy bardzo często moje kryteria wyborów literackich miały właśnie takie podstawy.
               Nazwisko Głowackiego też mnie raczej zachęciło. Bardzo lubię Jego dramaty, szczególnie Antygonę w Nowym Jorku, ale po lekturze Good night, Dżerzi nie przeżyłam żadnego katharsis, szczerze mówiąc nic wielkiego nie przeżyłam. Obraz artystowsko-inteligenckiego środowiska, wydaje się, delikatnie rzecz ujmując, żałosny. Nie stanowi to oczywiście o słabości powieści Głowackiego, który jest pisarzem mądrym i przenikliwym. Wręcz przeciwnie - stworzył on literacką wizję ponurej rzeczywistości, pokazując tę nieszczęsną nowojorską bohemę, która żale i smutki niespełnienia topi w alkoholu, narkotykach i seksualnych orgiach, porażająco trudne tematy, takie jak holocaust, przemoc, prostytucja zbywa ekshibicjonizmem i wypraniem z uczuć, a w miłości zna tylko smak goryczy i sado-masochistycznych przyjemności, zarówno w sferze fizycznej, jak i duchowej.
              Podkreślam więc, że nie powieść mnie rozczarowała, raczej jej bohaterowie. Lubię - to naiwny zwyczaj jeszcze z czasów dzieciństwa - móc utożsamić się z bohaterem lub odczuć go w jakikolwiek sposób, nie ma znaczenia czy będzie to niechęć, czy sympatia. Bohaterowie tej powieści tymczasem: Dżerzi, Masza, Klaus... wzbudzali we mnie jedynie rozdrażnienie. Poruszały lub bawiły mnie natomiast tylko wyrwane z kontekstu fragmenty, takie jak ten zacytowany powyżej.
             Na przestrzeni tych kilku wersów poczułam się zrozumiana, jakby autor wniknął w moje własne myślenie. Nie, nie mam skłonności do samodestrukcji większych niż przeciętne, ale czasami jest właśnie tak... jakby wszystko sprzysięgło się przeciwko nam... czasami jest właśnie tak, że nie chce się myśleć "innym jest gorzej, moje problemy to pryszcz wobec globalnego ocieplenia i głodujących dzieci"... czasami jest właśnie tak, że ból odczuwany w klatce piersiowej (niekoniecznie fizyczny) wywołuje wokół nas ciemność i wtedy potrzebne jest światło w tunelu, nawet jeśli jest nim jedynie żarzący się papieros...
         

sobota, 19 lutego 2011

Zakręcona jak piruet...

Black Swan, reż. Darren Aronofsky, USA 2010.

             Podczas pobytu w Krakowie wybrałyśmy się także z Przyjaciółką do kina, ponieważ obie słyszałyśmy bardzo sprzeczne opinie na temat Czarnego łabędzia i chciałyśmy same wyrobić sobie zdanie.
             W kinie było zimno, a kasjerka zdecydowanie nie panowała nad emocjami, obwiniając nas o to, że nie dosłyszała, jakiego typu bilety chcemy kupić. Poza tym przede mną siedziała para, która cały czas w miłosnym(?) geście stykała się czule głowami, przez co ja musiałam się nieźle gimnastykować, żeby widzieć ekran w całości. Na dodatek przed samym wejściem do kina kupiłam trzy książki i napełniłam brzusio pysznym żurkiem "U Babci Maliny", więc nastrój miałam sielsko-ironiczny i nie do końca byłam pewna czy naprawdę mam ochotę być w kinie.
               Tymczasem wkręcona w klimat filmu zostałam już od pierwszej sceny, a kiedy po trzech blisko godzinach, które upłynęły niemal niezauważalnie, zapalono światła na sali kinowej, czułam się tak, jakbym przez cały wieczór kręciła piruety - nie mogłam opanować zawrotów głowy. Od dawna nie przeżyłam w kinie czegoś takiego...
              Jest to historia Niny - niezwykle ambitnej baletnicy, której dewizą jest zdanie: "Chcę być doskonała". Życie dziewczyny to ciężka praca, cierpienie - fizyczne i krwawe oraz ciągły stres. Mimo tak wielu wyrzeczeń, jej taniec według mistrza i reżysera słynnego Jeziora łabędziego jest za bardzo techniczny, za mało w nim luzu. Powierza jej jednak rolę Królowej Łabędzi - podwójną, skrajną, czarno-białą. Wielka radość i spełnione marzenia z jednej strony, a z drugiej jeszcze większy stres i lęk przed utratą z takim trudem wywalczonej pozycji divy.
             I tutaj właśnie zaczynają rodzić się pytania... Można przyjąć - jak sądzę - dwie wersje interpretacyjne. Pierwsza, że ta rola ją niszczyła i stała się przyczyną choroby psychicznej, która doprowadziła ostatecznie do tragicznego rozwiązania. Mnie to jednak nie przekonuje. Sądzę, że ta choroba rozwijała się w niej od dawna i reżyser pozwala się tego domyślać od samego początku filmu. Nie będę jednak udawać, że jestem aż tak inteligentna, że wiedziałam jak film się skończy już po pierwszej scenie. Broń Boże! Nie znoszę czegoś takiego. Jeden mój znajomy powiedział tak kiedyś o Szóstym zmyśle - "ja już po pół godziny wiedziałem, że on jest duchem". Nie cierpię takiego podejścia do literatury, kina, teatru czy jakiejkolwiek sztuki widowiskowej. Po prostu nie cierpię i tyle! Po co oglądać film lub czytać książkę, skoro wszystko wie się lepiej?
            Dosyć jednak dygresji! Właśnie na tym moim zdaniem polega mistrzostwo Aronofsky'ego, że dopiero po obejrzeniu całego filmu, po jego przetrawieniu, po otrząśnięciu się z jego mrocznych i zachwycających obrazów zaczyna się on w naszej głowie układać w całość, poszczególne elementy układanki zaczynają do siebie pasować. Już w jednej z pierwszych scen matka zauważa przecież podrapane plecy dziewczyny, ale nic jej nie mówi. Można by przypuścić, że ona wie o chorobie córki, ale w swojej nadopiekuńczości, która coraz agresywniej ujawnia się w toku akcji, nie chce jej o tym mówić. Warto też zwrócić uwagę na to, że Nina jest niemal zdziwiona śladami krwi na swoich plecach czy palcach. Tak jak zdziwiona jest nieobecnością Lily po upojnej nocy, którą razem spędziły... Rzekomo. Zdziwiona i przerażona... Uświadomienie przychodzi, kiedy jest już za późno, a widz doświadcza tej bolesnej iluminacji razem z nią.
            Najbardziej jednak urzekło mnie w tym filmie to precyzyjne zestawienie losów Białego i Czarnego Łabędzia z losami i przeżyciami Niny (bo o aktorstwie Natalie Portman i Winony Ryder powiem tylko: zachwyt!). Teatr zawsze jest przestrzenią tajemnicy, a w tym filmie teatr/balet i życie przenikają się w niemiłosiernym uścisku. Niny dążenie do doskonałości stało się przyczyną ujawnienia się strasznej choroby, ale gdyby nie to, nigdy nie zatańczyłaby tak wspaniale partii Czarnego Łabędzia, nie byłaby też tak przejmująca w scenie tragicznego finału, kiedy i ona, i  Biały Łabędź wiedziały, że umierają. Ceną za osiągnięcie doskonałości okazuje się więc szaleństwo i śmierć? Doskonałość nie jest zarezerwowana dla istot ludzkich?...
            Uważajcie więc, Perfekcjoniści! Ten film to przestroga...
          

piątek, 18 lutego 2011

Turpis et pulcher.

Mario Vargas Llosa, Pochwała macochy, tłum. Carlos Marrodán Casas,
Kraków 2010.  

             Don Rigoberto przymknął oczy i naparł, leciutko. Zbędny był jakikolwiek większy wysiłek: natychmiast poczuł dobroczynne łaskotanie w odbytnicy i poddał się wrażeniu, że tam, wewnątrz, w próżni dolnej części brzucha, coś pokornie uległego zamierza się ruszyć, kierując się od razu ku owym drzwiom wyjściowym, które, dla ułatwienia przejścia, zaczynały się już rozwierać. Ze swej strony odbyt również zaczynał, z wyprzedzeniem, rozszerzać się, szykując się do ostatecznego usunięcia usuwanego, by następnie zamknąć się i nasrożyć tysiącami zmarszczek, jakby naigrawając się: "Już cię tu nie ma, zakało jedna, i nie ma już dla cię powrotu".

             Do powieści Vargas Llosy moje oczy, serce, głowa szykowały się od dawna. Znacznie wcześniej niż uhonorowane zostały one Nagrodą Nobla. Pogrążyłam jednak mój intelekt i emocje w innych podróżach, trochę w lenistwie, trochę w ogłupianiu się dla równowagi i jakimś trafem Llosa dostał Nobla, a ja zdążyłam przeczytać jedynie Kto zabił Palomina Molero?.
             Kiedy pisarz dostaje Nobla, popularność jego książek rośnie (chociaż nie mam wrażenia, żeby Llosa nie był poczytny w Polsce - gorące klimaty południowoamerykańskie są najwyraźniej nam Sławianom, którzy "lubim sielanki", całkiem bliskie), a tym samym we mnie rośnie przekorna myśl - skoro wszyscy Go teraz czytają, to ja nie będę! I tak od października bujałam się po księgarniach, omijając koralowe rafy pięknych okładek Znaku, ale nie mogłam powstrzymać tęsknego wzroku, który sam uciekał w ich kierunku. I pomyślałam, że nie ma gorszej odmiany snobizmu niż nie robić czegoś nie dlatego, że naprawdę się tego nie akceptuje lub nie lubi, ale dlatego, że nie chce się być snobem czytającym książki, które wszyscy teraz czytają, podczas gdy ma się na to wielką ochotę.
           I tak właśnie sięgnęłam po Pochwałę macochy. Przeczytałam i... się zachwyciłam. Powieść jest bardzo krótka, nie ma nawet 200 stron. Nic więc dziwnego, że połknęłam ją w jeden dzień, i to podczas spacerów ulicami Krakowa, dokąd wybrałam się odwiedzić Przyjaciółkę oraz grób Heleny Modrzejewskiej, co robię zawsze, gdy zajeżdżam do grodu Kraka.
           Wróćmy jednak do Llosy, don Rigoberta, jego ponętnej żony Lukrecji i niezwykłego synka Fonsita... Gdyby powiedzieć tylko, że jest to historia małego chłopca, który przeżywa swoje pierwsze zauroczenie - zakochuje się w wybrance ojca, swojej macosze, nie wydałoby się to ani oryginalne, ani szczególnie ciekawe. Siła tej powieści leży bowiem w plastycznym języku, w namacalności szczegółów, plastycznym i zmysłowym obrazowaniu.
           Święty Augustyn twierdził, że między naszym ciałem i duszą istnieje rozdźwięk nie do pogodzenia - dusza pragnie do nieba, dusza jest piękna, a ciało z całą swoją fizjologiczną brzydotą ściąga nas ku pokusom i grzechom. Llosa ewidentnie odchodzi od tej platońsko-augustyńskiej wizji i można by powiedzieć, że bliżej mu do Arystotelesa i św. Tomasza, ale... ale trudno przywoływać tych nobliwych filozofów w kontekście powieści tak erotycznej i wyuzdanej jak Pochwała... Ocieka ona zmysłowością - seks nie jest tutaj tylko seksem, ale poezją, opowieścią, obrazem, przyjmowaniem masek i ról, jest przygodą. Jak wszystko inne, jak kąpiel, wyciskanie pryszczy, a nawet... wypróżnianie się. Nigdy nie sądziłam, że przegapię przystanek, czytając o tym, jak ktoś pozbywa się niechcianych resztek ze swego organizmu.
            Oswoić naszą fizjologię to jeszcze nic - uczynić ją poezją i nie odrzeć z tabu to dopiero sztuka.
            Turpis et pulcher, szpetny i piękny... taki jest człowiek, taka jest ta powieść.