poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Droga do wybaczenia.

Droga do zapomnienia (The Railway Man), reż. Jonathan Teplitzky, premiera 13 grudnia 2013



           Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy w kinie podczas seansu, to „kto tłumaczy tytuły filmów?!”. Railway Man przetłumaczono jako Droga do zapomnienia. Co ma piernik do wiatraka? – można by zapytać. Po obejrzeniu filmu doszłam jednak do wniosku, że – paradoksalnie – ten polski tytuł jest bardziej wymowny niż oryginalny.
           Na film poszłam w dniu premiery wiedziona platonicznym uczuciem do Colina Firtha, uznaniem dla Nicole Kidman oraz w zasadzie zupełnie mi nieznanym tematem. Kiedy mówimy o drugiej wojnie światowej i związanym z nią ogromie ludobójstwa, okrucieństwa i cierpienia, myślimy na ogół o perspektywie europejskiej, a przede wszystkim naszej – polskiej. Myślimy więc o niemieckich obozach koncentracyjnych, holocauście, powstaniu warszawskim… Będąc przedstawicielką jednego z krajów, które najbardziej ucierpiały w tym straszliwym czasie, na film taki jak Droga do zapomnienia patrzyłam z uczuciem pewnej ambiwalencji. Miałam wrażenie, że podkreślanie martyrologicznego wymiaru doświadczeń jeńców wojennych w Japonii jest jakimś rodzajem nietaktu… Szybko jednak sama zawstydziłam się to myślą i zganiłam się za nią. Bo czy mamy monopol na cierpienie? Czy to, że u nas znajdowało się epicentrum piekła oznacza, że inni nie doznali traumatycznego wstrząsu? Myślę, że po przekroczeniu pewnej granicy cierpienia jest już tylko wspólnota bólu, a nie rankingi – „kto bardziej doświadczony, zasługuje na większe współczucie”.  Każde cierpienie ma prawo do zaświadczenia o nim i oddania mu szacunku.
              Udział Japonii w drugiej wojnie światowej jest dla mnie zaledwie mglistym wspomnieniem z lekcji historii w liceum. Film oparty jest na prawdziwej historii człowieka, Erica Lomaxa, który jako bardzo młody angielski żołnierz trafia do japońskiego obozu jenieckiego. Więźniowie pracują przy budowie kolei – katorżnicza robota w niemiłosiernym upale. Brak nadziei, pustka w oczach walącego kilofem wychudzonego majora mają upewnić widza w przekonaniu, że bohaterowie trafili właśnie do piekła. Główny bohater jednak, razem z grupą innych oficerów-inżynierów zostaje skierowany do grupy uprzywilejowanej. Nie trwa to jednak długo, gdyż zostają oni przyłapani na próbie skonstruowania radia. Eric bierze całą winę na siebie. Zaczyna się gehenna, której przebiegu nie zna nikt poza nim samym i jego bezpośrednim oprawcą. Gehenna, którą zabiera ze sobą w powojenne życie jako niezaleczoną traumę. Towarzyszy jej pragnienie zemsty, nocne lęki, ataki obłędu i wieczna ucieczka od bliskości. Miłość ożywia go wprawdzie, ale nie na długo. Nie da się zbudować nic trwałego, jeśli ma się spustoszone wnętrze, w którym szaleją żądza odwetu i nieukojony ból.
             Dorosłego Erica gra właśnie Colin Firth i robi to w charakterystyczny dla swojego aktorstwa sposób. Minimalizm i subtelność, wsparte – gdy trzeba – mocnym, niemal naturalistycznym akcentem, inteligentnie rozłożone akcenty na poszczególne odcienie osobowości i Erica oraz jej przemiany – nieśmiałość, dowcip, agresję, inteligencję, upór. Firth potwierdza klasę swego aktorstwa, choć mimo wszystko mam wrażenie, że trudno mu przeskoczyć samego siebie po Samotnym mężczyźnie i Jak zostać królem (w tym wypadku zdecydowanie wolę angielski tytuł The King’s speech). I tego już wyjaśnić nie potrafię… Przynajmniej na potrzeby tego tekstu – to zaledwie irracjonalne odczucie. Najbardziej wzrusza mnie w ostatniej scenie, gdy obejmuje ramieniem swego dawnego oprawcę i gest ten nie ma w sobie nic z przesady czy patosu. Jest niezręczny, a jednocześnie pewny i zdecydowany; bardzo męski, a jednocześnie delikatny – kruchy jak rodząca się nadzwyczajna przyjaźń i nadzieja na pojednanie.
           Droga Erica jest więc faktycznie drogą do zapomnienia. Nie o tym, o czym się zapomnieć nie da – o bólu, strachu, upokorzeniu, ale o tym, o czym zapomnieć trzeba, jeśli chce się żyć normalnie i nie budzić się w nocy z krzykiem i zimnym potem na czole. To droga do zapomnienia o nienawiści. Droga, którą pokonać może tylko człowiek prawdziwie silny i szlachetny.
          To film o podróży człowieka w głąb własnej duszy i przejmująca lekcja wybaczania. Ale to także film o wielkiej miłości; o kobiecie, która za wszelką cenę pragnie przeprowadzić ukochanego przez mroki jego duszy. I jest przy nim, choć on swoją podróż odbywa w samotności.  Jej obecność polega na czekaniu i poznawaniu przerażającej prawdy o jego przeszłości.
          Mądre kino, choć nie bez pewnego hollywoodzkiego zadęcia… Wybaczalnego, bo dzięki świetnemu aktorstwu film jest autentyczny i prawdziwy.




niedziela, 20 kwietnia 2014

Jest impreza, jest "Wesele"!

Stanisław Wyspiański, Wesele, reż. Marcin Liber, Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy, premiera 30 grudnia 2013 (34. Warszawskie Spotkania Teatralne)





            Siedzę w teatrze, rozglądam się. Sprawdzam czy teatralna „elyta” stolicy stawiła się na kolejnym przedstawieniu 34. Warszawskich Spotkań Teatralnych. Przysłuchuję się rozmowom widzów, siedzących wokół mnie i dochodzę do wniosku, że napis na mojej gadżeciarskiej koszulce 34. WST – „Im mądrzej, tym głupiej” (no przecie, że  Gombrowicz) idealnie opisuje sytuację i te rozmowy.
           W międzyczasie na scenie pojawiają się aktorzy. Zupełnie swobodni przechadzają się po scenie, rozmawiają, śmieją się. Za mną jakaś para dzieli się ze sobą stwierdzeniem, że „zupełnie jak u Smarzowskiego”. Skojarzenie oczywiście nieprzypadkowe, niewątpliwie o to Liberowi chodziło. Scenografia bowiem przywołuje na myśl zaadaptowaną na salę balową świetlicę w jakiejś wiejskiej remizie strażackiej, w której krzesła od lat wymagają wymiany, a wystrój nowej aranżacji.  I podoba mi się to! Bigos smakuje najlepiej po wielokrotnym odgrzaniu – nasze mity narodowe najwyraźniej też… Wyspiański rozprawiał się z Polską chorą na romantyzm, Smarzowski – a wcześniej także Wajda w „Popiele i diamencie” – gra na nutach polskiej pijanej megalomanii zapożyczonych od Wyspiańskiego i wreszcie Liber przez tegoż Wyspiańskiego urządza nam na scenie „Wesele” i „Dom zły” w jednym. Sztafeta pokoleń. Wszystko do jednego gara. Z bigosem. Polski on taki i wszystko można do niego wrzucić.
Spektakl zamyka klamra w postaci „Korowodu” Marka Grechuty. Na początku aktorzy podzieleni wedle płci – kobiety po lewo, mężczyźni po prawo (patrząc od strony widowni) – brawurowo, jakby szli na wojnę, wykonują ten utwór. Zapowiada się gorąca noc! Ta sama pieśń wykonana jednak na końcu w rytm chocholego tańca, brzmi jak marne echo tej, którą aktorzy odśpiewali na początku tego weselnego spektaklu. Wszystko obróciło się wniwecz.
           Liber robi „Wesele” na miarę naszych czasów i na miarę współczesnego człowieka, współczesnego Polaka. Minęło ponad 110 lat od prapremiery „Wesela”, a diagnoza polskiego społeczeństwa postawiona przez Wyspiańskiego jest wciąż aktualna. Gorzej – Liber stwierdza, że się nam zdecydowanie pogorszyło. „Co się komu w duszy gra?” – powtarza Chochoł w postaci pięknej dziewczyny, przechadzając się po scenie. Dla pokolenia naszych pradziadków odziedziczona po romantykach spuścizna miała jednak mimo wszystko wymiar swego rodzaju świętości. Świętości, do której nie dorośli, przespali, przepili, przegadali, ale której pragnęli. Czytając „Wesele”, zawsze wierzyłam (lub może chciałam wierzyć), że ten makabryczny „taniec chocholi” jest jednak mimo wszystko symbolem optymistycznym, bo w chochole kryje się róża, która się obudzi, odrodzi… Przedstawienie Libera ostatecznie pozbawiło mnie tej naiwnej wiary. W duszy współczesnego Polaka grają jedynie wiatr i pustka; mózg i serce ma on przepalone przez wódę, głupotę, antysemityzm i wywróconą – jak krzyż, który pojawia się na scenie pod koniec pierwszej części – do góry nogami religijność.
          Spektakl jest moim zdaniem bardzo spójny, świetnie zagrany – sceny zbiorowe to prawdziwe mistrzostwo, a i aktorskie „solówki” robią wrażenie, łącząc autentyczność z groteskowym przerysowaniem. Przeczytałam w zamieszczonej w „Teatrze” recenzji (w której zresztą Szymon Spichalski dokonuje bardzo wnikliwej analizy spektaklu), że to płytkie obserwacje, ale jeśli nawet, to odnoszę wrażenie, że takie obserwacje, jaka rzeczywistość. Oczywiście, wysmakowane spektakle, grające ciszą i skupieniem robią często o wiele większe wrażenie niż krzykliwa estetyka Libera, ale tego dramatu akurat chyba nie należy tak grać. Jest impreza, jest wesele! Sztuką jest między wiersze wielkiego poety włożyć jeszcze coś od siebie i nie zepsuć jego genialnej koncepcji. Liberowi się to według mnie udało.