wtorek, 27 września 2011

Nie czuć się jak we własnej skórze...

Skóra, w której żyję, reż. Pedro Almodóvar, Hiszpania 2011.

        Almodóvara albo się wielbi jako mistrza kina, albo nie znosi jego stylu. Ja należę do tej pierwszej grupy - bezwzględnie i niezmiennie od lat. Kilka dni temu miałam więc kolejną ucztę duchową i żałuję tylko, że nie włączyłam sobie jakiegoś dyktafonu, ponieważ po powrocie z kina sama ze sobą prowadziłam ożywioną dyskusję na temat tego filmu (nie jestem wariatką - po prostu lubię głośno myśleć). Tyle pootwierał mi szufladek, tyle pytań zrodził...
        To pierwszy film w karierze Almodóvara, będący adaptacją powieści (Tarantula Thierry'ego Jonqueta). Nie znam dzieła Jonqueta, nie potrafię więc powiedzieć jak dalece Almodóvar naznaczył ten tekst swoim piętnem. Znam jednak inne jego filmy i mogę stwierdzić z pełną odpowiedzialnością, że Skóra, w której żyję to film ze znakiem jakości Almodóvara, z jego estetyką i specyficzną poetyką ironicznego optymizmu. Tak, właśnie optymizmu - zawsze oglądając filmy tego reżysera odnoszę wrażenie, że nawet najgorszy koszmar, najgorsze ziemskie piekło ostatecznie może stać się źródłem szczęścia. Takiego, które przychodzi z najmniej oczekiwanej strony. Nazwałabym to anty-tragiczną ironią.
         Tak jest w i tym filmie,  który stawia istotne pytania w sferze etycznej, obyczajowej, ale i egzystencjalnej. I nie ma prostych odpowiedzi na te pytania. Rola kata i ofiary nie jest trwała, zmienia się w zależności od okoliczności, a między obiema stronami powstaje więź silniejsza niż miłość i nienawiść razem wzięte. Komu współczuć? Po czyjej stronie stanąć? Z kim się utożsamić? Istotne jest też określenie miejsca i czasu, w których przebiega granica, gdzie i kiedy następuje przejście z jednej roli w drugą, wreszcie kiedy zmienia się nasza - widzów - perspektywa widzenia...
          Problem winy i kary oraz odpowiedzialności za swoje czyny jest w filmach Almodóvara jednym z dwóch najważniejszych motywów (przynajmniej według mnie). I tak jak we wcześniejszych znanych mi dziełach nie ma tutaj natrętnego moralizowania, nie ma jasno postawionej granicy między dobrem a złem. "Jestem tą siłą, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro" pisał Goethe w Fauście - Almodóvar wydaje się iść tym tropem w swojej aksjologicznej wizji świata. 
          Drugim wątkiem obecnym w jego filmach jest kwestia tożsamości, przede wszystkim tożsamości seksualnej. To problem osobisty i głęboko przez reżysera przeżywany we wszystkich jego filmach. W Skórze... kwestia ta została potraktowana dosłownie, doskórnie można by powiedzieć. To powiedzonko "czuć się jak we własnej skórze" w tej historii nabiera znaczenia fundamentalnego. Zmiana skóry wiąże się tutaj ze zmianami w każdej dziedzinie życia, łącznie z płcią...
          Mogłabym te pytania i problemy mnożyć, nie chcę jednak psuć przyjemności tym z Was, którzy filmu jeszcze nie widzieli, bo musiałabym zdradzić zbyt wiele treści. Dodam więc jeszcze na koniec, że te wszystkie treściowe walory są - jak zwykle u Almodóvara - wzmocnione jego wysmakowaną estetyką. Niektórzy nazywają ją estetyką kiczu... Może, ale jeśli nawet, jest to kicz traktowany nie jako cel, tylko jak środek wyrazu. U Almodóvara wszystko jest piękne - ludzie, miejsca, przedmioty... Wręcz nienaturalnie piękne. Nie można jednak traktować tej cechy stylu jako wady - jest ona świadomym wyborem artysty, który nie sili się na realizm.Chyba że jest to realizm magiczny i potraktujemy Almodóvara jak kinowego Marqueza. 
  

środa, 3 sierpnia 2011

Nowe Horyzonty - mój prywatny ranking.

          Na zakończenie refleksji filmowych z festiwalu chciałabym umieścić mój własny ranking. Mój pobyt na Nowych Horyzontach obejmował ostatnich pięć dni. Poza naprawdę rewelacyjnymi w tym roku warsztatami dla nauczycieli, w których uczestniczyłam, udało mi się obejrzeć 13 filmów. Jeden z nich - Wieczność  brał udział w głównym konkursie, a Self made w konkursie na filmy o sztuce. Nie widziałam niestety żadnego  z filmów, które otrzymały nagrody lub wyróżnienia. 
         Poniżej zamieszczam bardzo subiektywny, niczym nieuzasadniony mój prywatny ranking tych kilkunastu dzieł filmowych.

1. Pina
2. Obiad w środku sierpnia
3. Moja łódź podwodna
4. Self made
5. Śpiąca królewna
6. Meek's Cutoff
7. Wieczność
8. Poza szatanem
9. Łabędzie
10. Curling
11. Filmy krótkometrażowe Anji Breien
12. Kret
13. Wasted Youth

Baśnie w klimacie gender.

Śpiąca królewna, reż. Catherine Breillat, Francja 2010. 

       Koncepcja o wdzięcznej nazwie gender jest od pewnego czasu bardzo popularna we współczesnej szeroko rozumianej humanistyce. W największym uproszczeniu gender nazywa się inaczej społeczno - kulturalną tożsamością płciową. Innymi słowy perspektywa gender oznacza widzenie człowieka poprzez role przypisywane jego płci, co prowadzi do krzywdzących często stereotypów. Stąd też kojarzenie badań genderowych z feminizmem i próbą wyzwolenia się kobiet z narzucanych im przez społeczeństwo i kulturę ról oraz poszukiwaniem swojej tożsamości płciowej.
        Breillat ukazuje to zagadnienie z perspektywy naszego dzieciństwa, bo to wtedy właśnie zostały nam wprogramowane role społeczne i cały sztafaż zachowań, które przystoją dziewczynkom i chłopcom. I prawie każda  z nas przyzna, że chłopcom zawsze wolno było więcej, a dziewczynkom pozostawała nieokreślona tęsknota za bieganiem po drzewach, strzelaniem z procy lub wyrzut w oczach mamy czy babci, kiedy tę niepisaną granicę przekraczałyśmy.
        Alegoryczność tego filmu pozwala spojrzeć na problem gender z pewnym dystansem. Główna bohaterka - Anastazja - jest sześcioletnią księżniczką, która sama siebie nazywa Vladimirem. Kiedy się urodziła, zła wróżka rzuciła na nią klątwę, że w wieku 6 lat umrze. Zaprzyjaźniona dobra wróżka nie może zdjąć czaru, ale może go zmienić - dziewczynka nie umrze, ale zaśnie na sto lat i obudzi się jako szesnastolatka. Dlaczego? "Bo dzieciństwo jest strasznie nudne" - jak mówi jedna z dobrych wróżek. Tak więc to sen dziewczynki, podczas którego Breillat odwołuje się do najpopularniejszych baśni naszego dzieciństwa, staje się właściwą przestrzenią jej dojrzewania.
        Film przesycony jest symboliką, która odsyła nas nie tylko do koncepcji gender, ale też do teorii psychoanalizy i jej zastosowania w sztuce. To był jeden z tych filmów, które uświadomiły mi jak mało wiem o filozofii, literaturze, nowych koncepcjach w sztuce i naukach humanistycznych. Jego wielką zaletą jest też to, że niezwykle trudne zagadnienie, jakim jest mierzenie się z własną tożsamością płciową, reżyserka podała widzom za pomocą parabolicznego uproszczenia, a nawet kiczowatej nieco formy.
       Zdecydowanie lepsza i ciekawsza była pierwsza sekwencja filmu, czyli ta przed przebudzeniem - mimo to sądzę, że film obnaża bardzo istotny problem współczesnej kultury, z którym wciąż społeczeństwo nie potrafi sobie poradzić. Pokazuje bowiem, że przypisane nam przez płeć kulturową role nie zawsze pokrywają się z naszą naturą, co w najlepszym wypadku staje się źródłem frustracji, ale prowadzić może nawet do rozpadu psychiki, braku akceptacji samego siebie i tożsamościowego zagubienia.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Dysonans.

Poza szatanem, reż. Bruno Dumont, Francja 2011.

"Jestem tą siłą, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro."
              Johan Wolfgang Goethe Faust

         Nie znam poprzednich filmów Dumonta, ale po obejrzeniu tego filmu i wsłuchaniu się w brzmiące między słowami wypowiedzi uczestników festiwalu przekonanie, że Dumonta wypada znać, miałam ochotę zawołać za Gombrowiczem "jak zachwyca, jeśli nie zachwyca".
         Nie lubię filmów, które przez większość akcji prowadzone są w konwencji realistycznej po to, by nagle wprowadzać motywy ze świata nadprzyrodzonego.  Miałam wrażenie jakiegoś rozszczepienia, uczucie że reżyser świadomie wprowadza mnie w błąd. Główny bohater bowiem to postać trudna do precyzyjnego określenia, oscylująca między anielskością a demonizmem. Chodzi po świecie, raz na jakiś czas pogrąża się w modlitwie i z jednakową beznamiętnością dokonuje zarówno cudów, jak i zbrodni. Taka konstrukcja bohatera sprawiła, że po raz kolejny wyszłam z kina poirytowana pozornym brakiem logiki i długimi ujęciami prawie pozbawionymi dialogów.
        Teraz jednak, pisząc tych kilka słów, zaczynam nabierać przekonania, że takie jest właśnie zadanie Nowych Horyzontów - walczyć z naszymi kinowymi przyzwyczajeniami, zwłaszcza z tym, że reżyser zabiega o naszą uwagę. Jesteśmy rozpieszczeni przez twórców wielkich filmowych dzieł, którzy operują wspaniałymi zdjęciami, genialnym aktorstwem, mrożącym krew w żyłach napięciem czy wzorową dramaturgią - innymi słowy stosują wszelkie możliwe chwyty, żeby wzbudzić w nas zachwyt.
        Dumont nie stosuje żadnych takich trików, jest ascetyczny i zminimalizowany, opowiada swoją historię z - owszem - mrożącą krew w żyłach, ale nudą i pokazuje na ekranie ludzi o twarzach na pewno intrygujących, ale niemalże brzydkich. Zmusza jednak swojego widza do intelektualnego i emocjonalnego wysiłku, do przebycia drogi, na końcu której nie ma żadnych odpowiedzi, są tylko pytania i ta nieustająca myśl, że nie da się dobra oddzielić od zła, że jedno bez drugiego nie istnieje, że są one rewersem i awersem tego samego medalu.
      

O braku komunikacji.

Kadr z filmu.
Łabędzie, reż. Hugo Vieira de Silva, Portugalia - Niemcy 2010.

         Kino preferowane przez widzów Nowych Horyzontów to w większości filmy o charakterze kontemplacyjnym, refleksyjnym lub surrealistycznym. To zresztą największa zaleta tego festiwalu, bo jak wiadomo eksperymenty na ogół prowadzą do wielkich odkryć. Inna rzeczą jest to, że na niektórych seansach czułam się jak na przysłowiowym tureckim kazaniu, które trwało w nieskończoność...
        Tak było między innymi z filmem de Silvy Łabędzie. Reżyser podjął rewelacyjny temat, miał bowiem do opowiedzenia wspaniałą i poruszającą historię. Ojciec z synem nastolatkiem przyjeżdża do Berlina, aby ten mógł spędzić trochę czasu ze śmiertelnie chorą matką. Kobieta jest w śpiączce, a więc jakakolwiek komunikacja wydaje się niemożliwa, tymczasem chłopakowi i jego ojcu trudniej odnaleźć drogę do siebie nawzajem niż do tej nieprzytomnej kobiety.
         Bardzo piękne są początkowe sceny filmu - naturalizm przeplata się w nich z poetyckością, tak jak życie ze śmiercią. Z czasem jednak całość zaczyna się rozpadać, jakby film powoli wytracał napięcie. Ostatecznie więc zamiast głębokiej refleksji pozostało we mnie po projekcji raczej zmęczenie i rozczarowanie. Mój odbiór jest oczywiście bardzo osobisty i indywidualny, spowodowany być może zdystansowanym raczej stosunkiem do nowohoryzontowego umiłowania nudy w kinie.    
         Mimo mojego prywatnego rozczarowania polecam jednak ten film, ponieważ problem braku komunikacji między ludźmi jest w dzisiejszych czasach niezwykle istotny. Często łatwiej nam rozmawiać z wirtualnym (nie)znajomym niż z najbliższą osobą; powierzamy swoje tajemnice, zwątpienia i żale przypadkowo poznanym ludziom, a nie wchodzimy w dialog z tymi, których one dotyczą, którym właśnie najbardziej chcielibyśmy wykrzyczeć swój ból.
         W moim odbiorze tego filmu najpoważniejszym problemem był fakt, że ten brak komunikacji między bohaterami prowadził także do braku komunikacji ze mną jako widzem. Czułam się trochę jak sami bohaterowie, którzy nie mogąc się porozumieć okazywali sobie coraz większe zniechęcenie. Można przyjąć, że takie właśnie było założenie de Silvy... Jeśli tak, to nie mam już filmowi nic do zarzucenia.

        
    

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Tajemnice i bolączki dojrzewania.

Moja łódź podwodna, reż. Richard Ayoade, USA - Wielka Brytania 2010.

          Dojrzewanie jest jedym z najciekawszych i pewnie dlatego najbardziej popularnych tematów w literaturze i kinie. O bolesnym procesie przedzierzgania się chłopca w mężczyznę powstało tak wiele różnych opowieści, że gdyby teraz je wszystkie wymieniać, musiałabym ten post przedstawić w formie listy, psując Wam przyjemność odkrywania tego tematu samodzielnie. I pewnie i tak nie wyczerpałabym listy.
        Chodliwość tego tematu nie jest oczywiście przypadkowa - każdy z nas przechodził przez ten etap bez względu na płeć, pochodzenie, środowisko, status materialny naszych rodziców i każdy z nas pamięta jak bardzo świat wtedy wydaje się wrogi, jak bardzo nie przystaje się do kogokolwiek i czegokolwiek. Mnie z tamtym okresem kojarzy się swoista moda na pseudo-intelektualizm i bycie smutasem, co w uroczy sposób wyśmiewa Submarine.
        Kpina ta jednak jest bardzo łagodna, a reżyser przeplata ją autentycznym bólem głównego bohatera, którego inteligencja jest zdecydowanie ponadprzeciętna, ale za to zdolność do funkcjonowania w grupie sytuuje go daleko poniżej przeciętnej. Można nawet powiedzieć, że jest to swoiste sprzężenie zwrotne. Przy tym Ayoade nie oszczędza nikogo - bardziej nawet niż dla głównego bohatera jest okrutny dla jego rodziców, przyjaciół, pierwszej miłości. W całym tym towarzystwie chłopak wydaje się być właśnie najbardziej normalny, o ile wypada użyć tego określenia. To jest chyba właśnie - o ile sobie dobrze przypominam - najbardziej typowe odczucie młodości - "to ja jestem normalny, a reszta świata to wariaci i półgłówki".
       Urok tej historii polega na jej autoironicznym tonie i bardzo angielskim humorze. Reżyserowi udało się opowiedzieć historię nastoletniego "everymana" bez psychologicznego zadęcia i z dużym smakiem. Oscylujemy między współczuciem dla głównego bohatera a czymś w rodzaju delikatnego szyderstwa. Mimo optymistycznego zakończenia i całkiem pogodnej wymowy filmu, pozostaje po nim jednak także głębsza refleksja. Bo gdy patrzymy na ojca głównego bohatera, któremu nic się w zasadzie w życiu nie udało i który beznamiętnie godzi się na karykaturalany romans swojej żony z sąsiadem (dawną miłością), to rodzi się z tyłu głowy pytanie, czy ten młody człowiek zdoła zachować w sobie ów młodzieńczy bunt przeciwko bylejakości na takim poziomie, aby starczyło go na całe życie...
       A potem rodzi się następne pytanie - czy nam się to udało?...

"Wasted Youth" & wasted time./ "Zmarnowana młodość" & zmarnowany czas.

Wasted Youth, reż. Argyris Papadimitropoulos, Jan Vogel, Grecja 2010.
 
        Na festiwalu takim, jak Nowe Horyzonty można spotkać wiele filmów, które pod pozorem ambitnego nowatorstwa kryją po prostu pewien brak wyobraźni i twórczych pomysłów. To filmy, które są zwyczajnie słabe. Tym bardziej irytujące jest to, kiedy taki film ogląda się po godzinie 22:00 i po takim arcydziele jak Pina.
       Historia opowiedziana w filmie toczy się dwutorowo. Bohaterem jednej opowieści jest sfrustrowany policjant, który ma problemy z zaspokojeniem porannych potrzeb żony, a drugiej zagubiony nastolatek, który nie potrafi znaleźć porozumienia z ojcem, dlatego włóczy się po ciemnych uliczkach Aten i zadaje z kiepskim towarzystwem.
      Taka konstrukcja filmu zapowiada oczywiście  finałowe spotkanie obu bohaterów i chociaż końcowa scena jest naprawdę mocna, to nie jest wstrząsająca. Taki przebieg wydarzeń wydaje się bowiem dość łatwy do przewidzenia, a przez to wszystkie dłużyzny w filmie świadczą nie tyle o potrzebie pokazania człowieka w jego naturalnym czasie, kiedy wszystkie mniejsze i większe cierpienia i rozpacze mnożą się jeszcze przez minuty i godziny. Takie filmy mają pobudzić widza do refleksji, pomóc mu dotrzeć do jakiejś prawdy o sobie samym. Problem w tym, że ten film doprowadził mnie jedynie do wniosku o zmarnowaniu czasu...

Piękno jako klasyka.

Pina, reż. Wim Wenders, Niemcy - Francja - Wielka Brytania 2010.

       Pina Wima Wendersa to film uznawany za jedno z najważniejszych wydarzeń tegorocznego festiwalu Nowe Horyzonty. Cztery seanse, na wszystkie bardzo trudno było się dostać (mnie udało się to cudem - ufff!). Niektórzy byli tak zdesperowani, że na kinowej tablicy ogłoszeń wywieszali pełne rozpaczy liściki w nadziei, że ktoś odsprzeda im w ostatniej chwili bilet...
      Z powodu tej zbiorowej histerii miałam oczywiście dość sceptyczne podejście do tego filmu. Pomyślałam jednak, że najpierw zobaczę, a później będę krytykować. Widziałam wcześniej zaledwie dwa filmy Wendersa - Buena Vista Socjal Club bardzo dawno temu i nie tak dawno Spotkanie w Palermo. Jeden i drugi uważam za świetne, ale kiedy przeczytałam zapowiedź Piny na stronie internetowej MFF Nowe Horyzonty, nie byłam pewna czy mam ochotę oglądać pozbawianą fabuły opowieść o tańcu.
       Okazało się, że film ten i dla mnie osobiście był wydarzeniem festiwalu. Jest to bardzo niezwykły dokument poświęcony wspaniałej tancerce Pinie Bausch, która zmarła przed dwoma laty. Dokument niezwykły, ponieważ nagrany techniką 3D, dzięki czemu bliskość tancerzy jest niemal namacalna.
        Konstrukcja filmu jest bardzo prosta - pomiędzy wypowiedzi uczniów i współpracowników Piny wpleciono sekwencje taneczne - w myśl zasady, że o dziele artysty najlepiej świadczy jego dzieło. Trudno dokonywać tutaj jakiejkolwiek interpretacji, ponieważ ten film, tak jak taniec, przemawia raczej do serca. Ekspresyjność tancerzy i ich piękno rozumiane tak, jak rozumieli je starożytni, wyzwala najgłębsze emocje. I wzrusza, zupełnie bezinteresownie - tak jak może wzruszać wyłącznie piękno w czystej postaci.
        Ten sposób mówienia o świecie w kinie także wpisuje się w formułę festiwalu Nowe Horyzonty, bo horyzont jest przecież szeroki i mogą mieścić się na nim nie tylko filmy epatujące z ekranu bolesną niezgodą na powszechny stan rzeczy, ale i takie, które ten sam ból ukazują poprzez estetyczne wyrafinowanie.

Czy jesteśmy smutasami?

Curling, reż. Denis Côté, Kanada 2010.

         Jeden z filmów, o których powiedziałabym, że miały charakter "typowo nowohoryzontowy". Jednak z tych, które obdarzyłabym tym mianem, ten wydał mi się najbardziej udany. Mimo to reżyser nie przekonał mnie ani do konstrukcji psychicznej bohaterów, ani też do swojej koncepcji dramatycznej całej historii.
        Film opowiada o parze samotników, którzy nie potrafią się zsocjalizować z resztą świata. Główny bohater pracuje jako konserwator w kręgielni i samotnie wychowuje dwunastoletnią córkę, ponieważ jej matka odbywa karę w więzieniu. Tych dwoje nie potrafi znaleźć porozumienia, wciąż poszukują przestrzeni dla siebie - takiej, która pozwalałby im oddalić się jak najbardziej od świata, w którym spotyka się innych ludzi. Aby pomóc im znaleźć do niego drogę, reżyser styka ich ze śmiercią. Każde z nich doświadcza jej w inny sposób. 
       I to jest właśnie najsłabszy punkt filmu. Côté podczas spotkania z widzami próbował uzasadnić pewną alogiczność postępowania obojga bohaterów ich nieprzystosowaniem do życia i wszelkich sytuacji wymagających zetknięcia z drugim człowiekiem w celu opowiedzenia swojej historii. Można oczywiście przyjąć takie wyjaśnienie, choć tak naprawdę głos reżysera w interpretacji filmu jest chyba jednak najmniej istotny - dzieło powstaje przecież dla widzów, którzy są nierozerwalnie wpisani w proces jego funkcjonowania w kulturze. Zresztą, sam Côté odcinał się od wszelkich wypowiedzi interpretacyjnych.
      Czy to był dobry film?? Opowiadał ciekawą historię i opowiadał ją sugestywnymi obrazami, ale brakowało mu napięcia. Nie mam na myśli gorącej fabuły, od której skrzy się na ekranie fajerwerkami akcji. Mówię o napięciu dramaturgicznym. Nie był to jednak problem wyłącznie tego filmu. Widziałam takich na festiwalu całkiem sporo... Oryginalność tego filmu w zalewie tego przygnębiającego na ogół kina polegała na tym, że miał mimo wszystko optymistyczną wymowę. Wiem, że jestem bardzo odosobniona w takich opiniach na temat kina artystycznego, ale nie przestanę głosić prawa człowieka do nadziei, że w otaczającym nas świecie jest też tyleż samo dobra, co zła, tyleż samo radości, co smutku. Wbrew pozorom zło i smutek łatwiej jest dostrzegać i łatwiej o nim mówić w "poważnych" rozmowach i "poważnych" filmach. Dobro i radość są w gruncie rzeczy bardzo proste. Nie wymagają komentarza. I w tym kontekście oraz w nawale komercyjnych wyciskaczy łez rozumiem potrzebę kina niezależnego do epatowania infernalną nudą i smutkiem.

sobota, 30 lipca 2011

Starość pod włoskim słońcem.

Obiad w środku sierpnia, reż. Gianni di Gregorio, Włochy 2008.

         Przed obejrzeniem tego filmu miałam wrażenie, że te "nowe horyzonty" kina, o które chodzi twórcom festiwalu polegają na pokazywaniu świata pozbawionego nadziei, perspektyw, na budowaniu rzeczywistości, która jest albo całokowicie surrealistyczna, albo ponura i pełna zatrważającego smutku. I wtedy właśnie, tuż przed północą, trafiłam na niedługi włoski film, który zburzył ten wizerunek.
        Pranzo di Ferragosto podobało mi się przede wszystkim dlatego, że rozbudziło na nowo tęsknotę za włoskim słońcem, winem i taką bardzo specyficzną mentalnością, która sprawia, że każdy problem wydaje się możliwy do rozwiązania.
         Wszystko to było w tym filmie - bardzo ciepłej i pełnej serdecznej ironii opowieści o Giannim, który sam już nie będąc młodzieniaszkiem opiekuje się starą matką. Problemy finansowe sprawiają, że zamiast uczciwie płacić rachunki zgadza się przyjąć pod opiekę matkę administratora, a potem jeszcze jego ciotkę i matkę swojego lekarza. Nagle domem zaczynają rządzić cztery staruszki i dają bohaterowi niezły wycisk.
        Obserwujemy jego perypetie i miotanie się między zmęczeniem a miłością do matki i ... bądźmy szczerzy - potrzebą pieniędzy. Naprawdę urocza historia, która sprawia, że po niespełna półtorej godzinie świat zaczyna się znowu wydawać słoneczny. A przy tym nie ma w tym filmie żadnego niezdrowego patosu, jakiegoś nachalnego moralizowania i wtłaczania do głowy jedynie słusznych wyborów.   I ważne jest to, że chociaż w jednej ze scen zostało podkreślone, że akcja filmu dzieje się w Rzymie, to całość jest tak skonstruowana, że można osadzić tę historię w każdym włoskim (i nie tylko włoskim) tu i teraz.To też zupełnie inna wizja starości niż w krótkich metrażach Anji Breien. Można zadać sobie pytanie na ile ta różnica wynika z rozdźwięku między mrocznymi fiordami Norwegii a włoskim słońcem. To także ciekawa perspektywa.
        Film podkreśla starą prawdę, że nie intencje są ważne, ale efekt. A uśmiech na twarzach staruszek jest wartością niezaprzeczalną, tym bardziej, że tak rzadką.

piątek, 29 lipca 2011

Dokąd prowadzi ta droga?

Meek's Cutoff, reż. Kelly Reichardt, USA 2010. 

         Podczas festiwalu nie ma czasu na pogłębione analizy, bezpośrednio po obejrzeniu filmu - kiedy za chwilę biegnie się na następny - nie ma nawet czasu na wyciąganie wniosków. W przerwach jest jedynie czas na twórczą dyskusję, z której także rodzi się sporo interpretacyjnych pomsyłów.
         Dlatego, aby zdążyć opowiedzieć o każdym obejrzanym przeze mnie filmie na bieżąco, postanowiłam wybierać jakąś jedną myśl, jeden aspekt - taki, który poruszył mnie szczególnie.
        Meek's Cutoff  to film ciekawy, pokazujący ludzi w sytuacji ekstremalnego wycieńczenia, nie potępiający w czambuł ani nie głoszący pochwały nikogo i niczego. Bohaterowie tego filmu to ludzie, którzy udają się w morderczą podróż do Oregonu, bo w połowie XIX wieku w Stanach taka wyprawa była często jedyną szansą na ułożenie sobie życia. To nie są poszukiwacze złota, którzy za bryłkę kruszcu gotowi są poświęcić wszystko, ani agresywni wojownicy, którzy pragną zagarnąć ziemię należącą rdzennie do Indian. To po prostu trzy młode małżeństwa w drodze do nowego życia. Czy lepszego?
        Film zdecydowanie nie odpowiada na to pytanie, pozostawiając widza w całkowitym zawieszeniu. Można potraktować to jako zarzut wobec kompozycji - filmowi zupełnie brak zakończenia. Myślę jednak, że kryje się w tym zabiegu coś ważnego. Ta droga do lepszego życia nigdy się przecież nie kończy, człowiek nie potrafi osiągnąć zadowolenia, jest wiecznym poszukiwaczem. Za wzgórzem może się kryć wybawienię, ale może to być też zapowiedź dalszej męki...
     

My z niego wszyscy, czyli Stanisławski wiecznie żywy.

Self made, reż.Gillian Wearing, Wielka Brytania 2011.


        Ten film pokazywany jest na festiwalu w konkursie na filmy o sztuce. Chciałam go zobaczyć przede wszystkim ze względu na temat, bardzo bliski moim zainteresowaniom naukowym. W zasadzie nawet będący trzonem moich naukowych podróży. W teatrze funkcjonuje przekonanie, że nie ma teatru bez Stanisławskiego, że każda metoda aktorska, nawet tak biegunowo różniąca się od systemu stworzonego przez rosyjskiego reformatora jak teatr w wydaniu Bertolta Brechta jest na Stanisławskim oparta i z niego się wywodzi.
      Twórcy filmu Self made także wyszli z takiego założenia, a przy metoda ta nabiera tutaj także charakteru terapeutycznego - nawet jeśli sami twórcy od tego przekonania podczas spotkania po projekcji się odżegnywali.
Lesley
      Metoda Stanisławskiego w największym skrócie i uproszczeniu polega na tym, że aktor musi odbyć wewnętrzną podróż do swojej "pamięci emocjonalnej" (termin Stanisławskiego) po to, aby odnaleźć w niej przeżycia i związane z nimi emocje, które później w procesie twórczym wykorzysta w budowaniu roli. Do tej uproszczonej zasady odwołują się także twórcy filmu i osiągają zadziwiające efekty - zarówno terapeutyczne, jak i artystyczne.
James
      Zrodziły się jednak we mnie pewne wątpliwości z etycznego punktu widzenia... Otóż, metoda Stanisławskiego jest bez wątpienia bardzo inwazyjna, jeśli stosuje się ją w pracy z tzw.  "naturszczykami". Udało się naprawdę wydobyć z bohaterów filmu pewną wewnętrzną prawdę, bez której nie ma teatru ani kina - taką prawdę, jakiej szukał na scenie Stanisławski. Udało się to jednak za bardzo wysoką - moim zdaniem - cenę, której nie płacili twórcy filmu, czyli Wearing i Sam Rumbelow, ale uczestnicy przeprowadzanego przez nich eksperymentu. Aktor profesjonalny bowiem dociera do tej głęboko ukrytej prawdy o sobie i zawsze traktuje to jako środek do celu, którym jest postać sceniczna lub filmowa. Jego psychika nie powinna ulegać z tego powodu zmianie, może zostać ubogacona, ale profesjonalny aktor powinien panować nad tą cienką granicą między fikcją a rzeczywistością.
Ash
       Dla bohaterów tego filmu ta podróż w głąb siebie to tak naprawdę początek drogi, często niezwykle bolesnej i nie zawsze prowadzącej do wybawienia. Stanisławski postulował także kontrolę nad emocjami, a tego chyba w filmie brakowało... Tego typu postawa twórców jest według mnie wątpliwa moralnie, choć bardzo skuteczna artystycznie, ponieważ film jest zdecydowanie bardzo dobry.

czwartek, 28 lipca 2011

Surrealizm w kinie?

Kret, reż. Alejandro Jodorowsky, Meksyk 1970.

             Zjawisko surrealizmu w kinie nie jest oczywiście nowe, sam surrealizm jest już dziadkiem z brodą, ale dzieła noszące w sobie jego znamiona zawsze niosą ze sobą dużo kontrowersji. O ile w malarstwie surrealizm mnie zachwyca, o ile w literaturze go cenię choć nie do końca rozumiem, to w kinie surrealizm jest dla mnie zupełnie nie do zniesienia, szczególnie w wydaniu - jak się okazuje - Jodorowskiego, którego filmów wcześniej nie oglądałam.
           Kret to wedle znawców już klasyka, ale zdecydowanie nie moja poetyka. Nie chodzi o obrazoburcze obrazy, o szarganie świętości, ani nawet o obsceniczność i epatowanie okrucieństwem, przemocą i seksualnością. Rzecz w tym, że wszystko to razem stanowi po prostu obsesyjnie tłusty sos surrealizmu, którego moja wrażliwość nie trawi. Najbardziej gryzie mnie fakt, że nie mogę odmówić temu filmowi całkiem sensownego przesłania, nie można mu także odmówić posługiwania się szeroką paletą symboli kulturowych - od chrześcijaństwa, poprzez tradycję ZEN aż po okultyzm. Film stawia bowiem pytania o zło i postawę wobec zła, a wiec kwestię, która w każdej kulturze jest zasadnicza.
         I wywołuje dyskusję. Choć bardzo nie chciałam o tym filmie rozmawiać, choć wyszłam z kina dobrze po północy z poczuciem, że w życiu nie widziałam czegoś tak beznadziejnego, to rozmawiałam o nim z zaprzyjaźnionymi uczestnikami warsztatów jeszcze następnego dnia przy śniadaniu. W tym sensie jest to więc film, który chyba należy zobaczyć - choćby po to, by odpowiedzieć sobie na pytanie o swoje własne granice estetyki w sztuce.