Wiliam Szekspir, Hamlet, tłum. J. Paszkowski, reż. Maciej Englert, Teatr Współczesny, premiera 1 czerwca 2012 r.
Nadrabiam ostatnio zaległości teatralne z ubiegłego sezonu.
Na początek Shakespeare. We Współczesnym Hamleta zmagania z samym sobą, a w
Powszechnym Romeo i Julia na współczesną (nomen-omen) modłę.
Kim jest Hamlet Shakespeare’a? Pytanie to przecież pojemne
jak studnia. Ten Hamlet napisany przez
Mistrza ze Startfordu nad Avonem to młody człowiek zdający egzamin ze skrajnej
lojalności wobec zmarłego ojca. Ma dokonać krwawej zemsty, która jest sprzeczna
z jego wrażliwą naturą. Niemniej sprzeczna jest z nią jednak również obojętność
wobec zabójstwa królewskiego rodzica. Hamlet to filozof. Hamlet to marzyciel.
Kochanek. Buntownik. Wariat. Mściciel. Po każdym z tych pojemnych znaczeniowo
słów równie dobrze można by postawić znak zapytania zamiast kropki. To zaledwie
kilka możliwych kluczy, według których można czytać i samego bohatera i tę
niezwykłą tragedię. Dzisiejsze inscenizacje Hamleta
(i nie tylko, bo przecież Shakespeare’a w ogóle czyta się ostatnio przykładając
do niego kalkę współczesności) to nie po prostu inscenizacja, ale szansa na
osobistą, artystyczną wypowiedź reżysera, który z tym dziełem się mierzy.
Tymczasem w Teatrze Współczesnym przedstawienie
Hamlet to rzetelnie zagrane i zgrabnie
wyreżyserowane przedstawienie, które nawet nie podejmuje próby dyskusji.
Powiedziałabym, że to całkiem niezły bryk dla uczniów, którzy nie przepadają za
czytaniem…
Kim bowiem jest Hamlet Borysa Szyca? O czym jest „Hamlet” Macieja
Englerta?
Nie szukam oczywiście gotowej odpowiedzi, ale chciałabym,
żeby ze sceny mówił do mnie taki Hamlet, którego pragnęłabym poznać albo który
wzbudziłby we mnie niechęć, strach, miłość, a może właśnie nienawiść.
Chciałabym, żeby jego tragedia nie była mi obojętna, żeby jego wewnętrzny dramat
dotyczył mojego życia i mojego świata, żeby z niego był. Chciałabym, żeby
historia Hamleta mnie osobiście bolała. W ostateczności, mogłaby mnie
przynajmniej bawić, bo przecież Shakespeare – jak wiadomo – decorum nie
stosował. Odpowiedź na pytanie o to, kim jest Hamlet czy też o czym jest
przedstawienie, nie może w tym spektaklu paść, ponieważ nikt nie zadał sobie
trudu, by je postawić.
I dlatego nie jest to dobre przedstawienie. Nie może być.
Nie pomaga tutaj nawet niezłe aktorstwo. Borys Szyc – mimo że twarz ma już
mocno opatrzoną przez seriale i tabloidy – świetnie sobie radzi z tekstem, bywa
miejscami zabawny (i to w dobrym tonie, a to ostatnia rzadkość u tego aktora!),
świetnie się rusza w pojedynku z Laertesem, a w scenie z Gertrudą sięga
scenicznych wyżyn; jest autentycznie tragiczny – każdym mięśniem twarzy wyraża
rozpacz płynącą z rozdarcia między miłością do matki a ciążącym na nim obowiązku
zemsty i – jeszcze bardziej – poczuciu lojalności wobec zdradzonego (czy na
pewno?) ojca…
Podobnie zresztą partnerujący Szycowi aktorzy – Wojciech Zieliński
jako Laertes i Katarzyna Dąbrowska jako Gertruda. Mistrzowsko jednak zagrany
jest Poloniusz przez Sławomira Orzechowskiego – niby nieśmiały, a jednak z
tupetem; niby kochający ojciec, a jednak egoista, który dla własnego interesu
zdolny jest poświęcić szczęście córki; niby groteskowy, a jednak na swój sposób
tragiczny. Przyznam, że – mała prywata – pewien rys jego aktorstwa skojarzył mi
się z tym, co pisałam o Kobieli. Obaj bowiem wpisują się w koncepcję aktorstwa
samobójczego, które polegało w przypadku Kobieli na niemal całkowitym etycznym
zniszczeniu postaci, doprowadzeniu jej na samo dno ludzkiej podłości i
wewnętrznej małości po to, żeby ją ostatecznie obronić, pokazać, że takie
nędzne kreatury są najczęściej wytworem swojej epoki, środowiska czy też innych
nieuniknionych zależności. I taki właśnie jest Poloniusz Orzechowskiego.
Ale niestety, nadal nie jest to moim zdaniem dobre
przedstawienie. Choć wieczoru za zmarnowany nie uważam…
Tymczasem w Powszechnym… Na scenie jako główny element
scenografii cztery ogromne litery: L O V E. W kluczowym momencie
przedstawienia, gdy wieczni kochankowie wyznają sobie miłość te cztery litery,
które składają się przecież w najpiękniejsze słowo świata (i nie ma w tym
żadnej egzaltacji, to po prostu bezwzględne przekonanie o tym, że miłość jest
największą wartością w życiu i najmocniejszą przeciwwagą wobec małego i
wielkiego zła – trzy razy NAJ), rozbłyskają światłem. Oprócz tej instalacji na
scenie znajduje się jeszcze tylko potężnych rozmiarów sofa, na której siedzą
wszyscy bohaterowie, jak w poczekalni. I nikt w zasadzie ani na chwilę nie
znika ze sceny, a wszystko utrzymane w odcieniach czerni i bieli. Prostota
scenografii jest ogromną siłą tego spektaklu. Jest też jego stylistyczną
dominantą.
Grażyna Kania bierze na reżyserski warsztat historię miłosną
wszechczasów i wcale nie udaje, że można na ten temat powiedzieć coś więcej niż
powiedział Szekspir. O ile bowiem Hamlet,
Król Lear, Otello, Kupiec wenecki (nieprzypadkowe
to skojarzenie oczywiście, bo związane z Opowieściami
afrykańskimi Warlikowskiego) charakteryzuje pewna interpretacyjna
bezdenność, która pozwala szafować tekstem i znaczeniami, o tyle Romeo i Julia to tragedia, w której
Szekspir zastosował szereg – z pozoru banalnych – uproszczeń. Dwoje młodych
ludzi w sieci skrajnych emocji – oni kochają się do szaleństwa, a ich rody do
szaleństwa się nienawidzą. Czy może być coś prostszego?... I piękniejszego? Istota
tragedii Szekspira leży w dominującej nad poczuciem realizmu sile uczucia,
które jest mocniejsze niż lęk przed śmiercią – największy (według Sartre’a
zdaje się…) egzystencjalny lęk… Żyjemy w tak podłych czasach, że wielkie
wartości wydają się już tylko tematem literackim, wspomnieniem zramolałych
dziadków, którzy powtarzają nad wieczorną herbatką, że kiedyś to była prawdziwa
miłość i prawdziwi kochankowie…
Kania robi przedstawienie, którym przypomina, że miłość należy
pisać wielkimi literami. Że można ją pokazywać tylko w kategoriach czerni i
bieli. Że albo umiera się z miłości, albo tylko się udaje, że się kocha… Jednocześnie
jej spektakl ani przez chwilę nie grzeszy patosem. Udaje się jej bowiem zachować
właściwe proporcje między pewną groteską, krzywym zwierciadłem odbijającym
niezmienną od wieków, absurdalnie odrażającą rzeczywistość bez miłości a
szczerą i całkowicie pozbawioną obłudy postawą zakochanych. Bywają nieporadni i
zabawni, ale nigdy śmieszni. Podczas gdy świat, w którym funkcjonują,
wypełniony jest odrażającymi błaznami, którzy nawet cierpieć jak ludzie nie
potrafią. Na ich tle Julia w trampkach i sukience baletnicy oraz Romeo w swym
wymiętoszonym garniturze są czyści i prawdziwi.
Romeo i Julia w
Powszechnym to także spektakl świetny aktorsko, chyba nie ma w nim słabej roli,
choć i tutaj epizodyczna rola Jacka Braciaka jako Ojca Laurentego wydaję się
największą perełką całego przedstawienia – już od pierwszej chwili, gdy zagrywa
się na aktora rodem z Royal Shakespeare Company, wygłaszając słowa Prologu
starą angielszczyzną. Protagoniści jednak też świetnie się spisują – Katarzyna Maria
Zielińska jest uroczo naiwna, ale w bardzo przekonujący sposób pokazuje
błyskawiczny proces dojrzewania bohaterki, przemianę Julii z radosnej dziewczynki
w kobietę, którą wypełnia i definiuje rozpacz. Natomiast Jacek Beler jako Romeo
jest jednocześnie zabawny, stojąc pod balkonem nieporadny, ale gdy przychodzi
czas na „grę bebechami”, przejmująco rozkłada akcenty rozpaczy, determinacji,
bezradności i miłości. Bardzo dobre role i bardzo dobry spektakl…
Krótko mówiąc, żadne z przedstawień nie mówi w stosunku do
Szekspira nic nowego. O ile jednak w przypadku Romea i Julii w reżyserii Grażyny Kani jest to nie tylko zasadne,
ale wręcz potrzebne, ponieważ przypomina, że o miłości Szekspir powiedział już
niemal wszystko, co ważne, ale my o tym zbyt często zapominamy. O tyle od
reżysera, który mierzy się z Hamletem,
oczekuję, że ma do powiedzenia na temat tej niezwykle pojemnej w treści sztuki
coś nowego; że dokopał się do znaczeń niewidocznych dla nikogo innego…
Tymczasem Maciej Englert jest zbyt zachowawczy w swojej koncepcji. Jakby zabrakło
mu odwagi…
Małomiasteczkowy jestem zatem raczej do teatru się nie wybiorę i w dyskusję wdawać się nie powinienem ale czy aby nie za dużo wymagasz? Szekspir pojemny jest to prawda ale interpretowano go już na tak wiele sposobów, że marzy mi się wersja zwykła, szekspirowska. W ciągu bez mała 40 lat byłem w teatrze tylko kilka razy więc zapewne Ty wiesz lepiej:) Pozdrawiam srebrnie
OdpowiedzUsuńNiech sobie będzie szekspirowska, ale niech nie trąci myszką...I niech jest o CZYMŚ.
OdpowiedzUsuń