Siedzę w teatrze, rozglądam się. Sprawdzam czy teatralna „elyta”
stolicy stawiła się na kolejnym przedstawieniu 34. Warszawskich Spotkań
Teatralnych. Przysłuchuję się rozmowom widzów, siedzących wokół mnie i dochodzę
do wniosku, że napis na mojej gadżeciarskiej koszulce 34. WST – „Im mądrzej,
tym głupiej” (no przecie, że Gombrowicz)
idealnie opisuje sytuację i te rozmowy.
W międzyczasie na scenie pojawiają się aktorzy. Zupełnie
swobodni przechadzają się po scenie, rozmawiają, śmieją się. Za mną jakaś para
dzieli się ze sobą stwierdzeniem, że „zupełnie jak u Smarzowskiego”. Skojarzenie
oczywiście nieprzypadkowe, niewątpliwie o to Liberowi chodziło. Scenografia
bowiem przywołuje na myśl zaadaptowaną na salę balową świetlicę w jakiejś
wiejskiej remizie strażackiej, w której krzesła od lat wymagają wymiany, a
wystrój nowej aranżacji. I podoba mi się
to! Bigos smakuje najlepiej po wielokrotnym odgrzaniu – nasze mity narodowe
najwyraźniej też… Wyspiański rozprawiał się z Polską chorą na romantyzm, Smarzowski
– a wcześniej także Wajda w „Popiele i diamencie” – gra na nutach polskiej
pijanej megalomanii zapożyczonych od Wyspiańskiego i wreszcie Liber przez tegoż
Wyspiańskiego urządza nam na scenie „Wesele” i „Dom zły” w jednym. Sztafeta
pokoleń. Wszystko do jednego gara. Z bigosem. Polski on taki i wszystko można
do niego wrzucić.
Spektakl zamyka klamra w postaci „Korowodu” Marka Grechuty.
Na początku aktorzy podzieleni wedle płci – kobiety po lewo, mężczyźni po prawo
(patrząc od strony widowni) – brawurowo, jakby szli na wojnę, wykonują ten
utwór. Zapowiada się gorąca noc! Ta sama pieśń wykonana jednak na końcu w rytm
chocholego tańca, brzmi jak marne echo tej, którą aktorzy odśpiewali na
początku tego weselnego spektaklu. Wszystko obróciło się wniwecz.
Liber robi „Wesele” na miarę naszych czasów i na miarę współczesnego
człowieka, współczesnego Polaka. Minęło ponad 110 lat od prapremiery „Wesela”,
a diagnoza polskiego społeczeństwa postawiona przez Wyspiańskiego jest wciąż
aktualna. Gorzej – Liber stwierdza, że się nam zdecydowanie pogorszyło. „Co się
komu w duszy gra?” – powtarza Chochoł w postaci pięknej dziewczyny, przechadzając
się po scenie. Dla pokolenia naszych pradziadków odziedziczona po romantykach
spuścizna miała jednak mimo wszystko wymiar swego rodzaju świętości. Świętości,
do której nie dorośli, przespali, przepili, przegadali, ale której pragnęli.
Czytając „Wesele”, zawsze wierzyłam (lub może chciałam wierzyć), że ten
makabryczny „taniec chocholi” jest jednak mimo wszystko symbolem
optymistycznym, bo w chochole kryje się róża, która się obudzi, odrodzi…
Przedstawienie Libera ostatecznie pozbawiło mnie tej naiwnej wiary. W duszy
współczesnego Polaka grają jedynie wiatr i pustka; mózg i serce ma on
przepalone przez wódę, głupotę, antysemityzm i wywróconą – jak krzyż, który
pojawia się na scenie pod koniec pierwszej części – do góry nogami religijność.
Spektakl jest moim zdaniem bardzo spójny, świetnie zagrany –
sceny zbiorowe to prawdziwe mistrzostwo, a i aktorskie „solówki” robią wrażenie,
łącząc autentyczność z groteskowym przerysowaniem. Przeczytałam w zamieszczonej
w „Teatrze” recenzji (w której zresztą Szymon Spichalski dokonuje bardzo wnikliwej
analizy spektaklu), że to płytkie obserwacje, ale jeśli nawet, to odnoszę
wrażenie, że takie obserwacje, jaka rzeczywistość. Oczywiście, wysmakowane
spektakle, grające ciszą i skupieniem robią często o wiele większe wrażenie niż
krzykliwa estetyka Libera, ale tego dramatu akurat chyba nie należy tak grać.
Jest impreza, jest wesele! Sztuką jest między wiersze wielkiego poety włożyć
jeszcze coś od siebie i nie zepsuć jego genialnej koncepcji. Liberowi się to według
mnie udało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz