The King's speech, reż. Tom Hooper, Australia - USA - Wielka Brytania 2010.
Uwielbiam Colina Firtha! Od lat! Dumę i uprzedzenie w wersji BBC znam na pamięć a wszystkie komedie romantyczne z Bridget Jones i Love Actually na czele stanowią najdoskonalsze remedium na moje wieczory przygnębienia. I to akurat nie byłoby wcale takie dziwne, ale ja znam nawet takie filmy z Colinem (z powodu mojego głębokiego platonicznego uczucia pozwalam sobie na tę poufałość), których nikt nie pamięta, jak Conspiracy czy Trauma. Znam jego debiut filmowy - Another Country, znam opowiadanie jego autorstwa, którego tytułu chwilowo nie pomnę. Krótko mówiąc - obsesja.
Rzecz jednak w tym, że od lat wiedziałam również, że urok Colina Firtha nie tkwi wyłącznie w orzechowych oczach, rozwichrzonych włosach i białej mokrej koszuli przylegającej do ciała (a wszystko na tle soczyście zielonej angielskiej łąki). To po prostu świetny aktor, sprawdzający się w każdym repertuarze. Taki aktor, jakich lubię i cenię najbardziej - inteligentny, z poczuciem humoru i dystansem do siebie...
Dlatego właśnie, kiedy tylko pojawił się na ekranach polskich kin film o bardzo niewdzięcznym (znowu - sic!) polskim tytule Jak zostać królem? byłam w kinie już dzień po premierze (już, bo pewnie w dniu premiery byłam zajęta). Sala kinowa wypełniona była po brzegi - tyle nominacji do Oscara zawsze robi swoje. Ja poszłam nie dla samej historii opowiedzianej w tym filmie, nie z powodu wszystkich zachęcających recenzji, ale oczywiście dla Colina.
Nie będę oceniać słuszności przyznania temu artyście najważniejszej nagrody filmowej, bo jestem oczywiście stronnicza i mogłabym przez to nie wydać się wiarygodna. Nawet gdyby nie była to tak świetna rola, dopracowana w każdym szczególe, w każdym grymasie, dźwięku i - co dla tego filmu szczególnie ważne - w każdym słowie, to i tak uważałabym, że na Oscara zasłużył. Firth zbudował postać człowieka uwikłanego w kompleksy, walczącego przez całe życie z własnymi słabościami, wśród których jąkanie się jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Człowieka zdeterminowanego, by naprawić siebie, wszystkie swoje "usterki", bo taka jest jego powinność. A przy tym Firth, choć nadaje tej postaci głęboko ludzki wymiar, nie zapomina, że jest to książę, później król i tę królewskość Georga VI pokazuje w każdym niemal ruchu i geście.
Sam film natomiast... no cóż, moim zdaniem Black Swan był lepszy, bardziej poruszający, tajemniczy i zaskakujący. Nie znaczy to oczywiście, że nie podobał mi się The King's speech. To świetnie skrojona filmowa opowieść, bardzo precyzyjnie wyreżyserowana, z pietyzmem podchodząca do zagadnień biograficznych, świetnie zagrana nie tylko przez Colina Firtha, ale też przez aktorów drugoplanowych. Geoffrey Rush i Helena Bonham Carter stworzyli pełne ciepła i mądrości kreacje - szlachetnego i kontrowersyjnego zarazem nauczyciela, trenera wymowy, a przede wszystkim przyjaciela oraz kochającej i oddanej żony, która nie ustaje w poszukiwaniu pomocy i wybawienia dla swego męża. I jest też, na dalekim planie, Jennifer Ehle - cudownie wyciszona angielska żona, która potrzebuje zaledwie kilku sekund, by opanować zaskoczenie i zaprosić niespodziewanych gości - królewską parę - na kolację.
Wszystko pięknie układa się w całość... Nieco laurkową niestety, ale w gruncie rzeczy naprawdę wzruszającą i ciekawą opowieść o człowieku, dla którego obowiązek wobec rodziny i kraju okazał się silniejszy od bardzo intymnej i dokuczliwej słabości. W czasach gdy kręgosłup moralny angielskiej rodziny królewskiej wydaje się nieco chwiejny, ten film jest projekcją wszystkiego, czym owa rodzina królewska być powinna - szlachetności, wytrwałości, odpowiedzialności i konsekwencji w traktowaniu swego urzędu jak służby, a nie przywileju.
ofkors, film jest całkiem przyjemny, choć po zapowiedziach myślałem, że będzie mimo wszystko jeszcze przyjemniejszy ;)
OdpowiedzUsuńpietyzm pietyzmem, ale jeśli chodzi o historyczne smaczki to różne rzeczy mówią ;) - taki artykuł był niedawno w Polityce: Wojna z mikrofonem - Krótki przewodnik po historycznym i społecznym tle filmu „Jak zostać królem”. warto poczytać co by sobie to wszystko ułożyć i pewnie nieco skorygować: http://archiwum.polityka.pl/art/wojna-z-mikrofonem,430217.html