Wojciech Smarzowski wyrobił
sobie już renomę w polskim kinie ogromną. Na każdy jego kolejny film iść nie
tyle wypada, co po prostu się chce. Podobnie jak świetnym polskim aktorom chce
się u Smarzowskiego grać. I to obsada właśnie wydaje mi się największą siłą
nowego obrazu reżysera. W rolach głównych i w epizodach wystąpili najzdolniejsi
aktorzy „przed czterdziestką i około” – Topa, Dorociński, Woronowicz, Stuhr
(młody), Lubos, Braciak , Jakubik. Równie imponujący jest też „starszy zestaw”:
Dziędziel, Grabowski, Dracz… I kobiety, choć pojawiają się raczej w tle i tylko
na chwilę – Kulesza, Kuna, Bułhak. To aktorski koktajl Mołotowa, który rozsadza
ekran energią i talentem. Nie ma bowiem w tym filmie słabej roli.
Podoba mi się również koncepcja
połączenia zdjęć profesjonalnych z amatorskimi – wręcz partyzanckimi – nagraniami
oraz z monitoringiem i zdjęciami z kamery przemysłowej. Ogromna w tym zasługa
montażu. Świat policjantów z warszawskiej drogówki oglądamy z różnych perspektyw.
Poszczególne obrazy pojawiają się na ekranie bardzo szybko, niewyraźnie, nie
zawsze widać twarz, kamera bezładnie gubi kierunki, a przy tym zaburzona jest
chronologia. Wkraczamy w rzeczywistość pełną chaosu i przemocy. Odkrywamy, że
tonie ona w korupcyjnym bagnie alkoholu i seksu. Nie od dziś wiadomo, że świat „kręci
się w koło dupy i pieniędzy” i Smarzowski bardzo konsekwentnie tę prawdę
obnaża. Wybiera przy tym środowisko policjantów, prostych chłopaków z drogówki,
bo najciemniej jest pod latarnią.
Każdy z bohaterów ma swoje
słabości, a raczej swoją mniej lub bardziej ciemną stronę, która prowadzi do
upodlenia i zezwierzęcenia. Alkoholizm, uzależnienie od seksu, rasizm to
zaledwie uwertura do prawdziwie mrocznej opery podłości i zakłamania. Główny
bohater, Ryszard Król, wydaje się na tle swoich kumpli z pracy mieć najbardziej
stabilny kręgosłup moralny, ale i on nie wpada w tarapaty bez powodu. Ten
świat, z którym rozprawia się Smarzowski, jest jak zgniła cebula – z każdą
kolejną warstwą docieramy do większego zepsucia
i do jeszcze bardziej cuchnącej zgnilizny.
Reżyser, kreując swoich
bohaterów i ich świat w filmowej czasoprzestrzeni, posługuje się poetyką
odpychającej groteski . Efekt ten wzmaga jeszcze pełnokrwisty, soczysty język
bohaterów, od którego aż uszy więdną, jak mawiały nasze babcie. Bo też nie są
to przekleństwa wysmakowane jak u Koterskiego – kiedy intelektualista rzuca
mięsem, wybrzmiewa w tym konkretny światopogląd, na przykład niezgoda na obłudę i głupotę świata. W „Drogówce” ten
język natomiast świadczy o intelektualnym, emocjonalnym i przede wszystkim
moralnym kalectwie bohaterów. To żałosny sposób na podbudowanie upadającej pseudomęskości
i niemocy. Ich przekleństwa nic nie znaczą, tak jak nic nie znaczy ich życie,
ich praca. Ich rozmowy to pijacki bełkot, który doskonale komponuje się z
wizualną stroną filmu.
Ta poetyka przerysowania na ogół
obrazowi służy, ale Smarzowskiego chwilami ponosi i miejscami grzeszy on nowoczesnym
efekciarstwem, a nawet pewną przewidywalnością, co reżyserowi tej klasy raczej
nie uchodzi. Osobiście wolę prostotę formalną „Róży”, ale „Drogówka” to także
kino wbijające w fotel, oszałamiające, miejscami nawet zabawne. Śmiech jednak
pojawia się tutaj na krótko i zamiera zanim na dobrze zdąży wybrzmieć. Zamiera,
ponieważ to, co za nim stoi, w rzeczywistości jest odrażające i niestety bardzo
prawdziwe… Pod filmową formą kryminału , a nawet thrillera, kryje się swoista
przypowieść o złu, które rozprzestrzenia się w sposób coraz mniej dyskretny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz