niedziela, 17 września 2017

Profesor Jan Ciechowicz. Mój Profesor.

           Był koniec czerwca 1998 roku. No, może początek lipca - tego nie pamiętam dokładnie. Zdawałam właśnie egzamin wstępny na wydział Filologii Polskiej Uniwersytetu Gdańskiego. W sali siedziało trzech profesorów: od historii polski, gramatyki i literatury. Z literatury zdawałam na końcu, byłam bardzo zdenerwowana, ale na szczęście siedzący po drugiej stronie Profesor, z kruczoczarnymi jeszcze wtedy włosami i charakterystycznym wąsem sprawiał bardzo miłe wrażenie. To nie był egzamin, tylko swobodna rozmowa o "Panu Tadeuszu" Wajdy, który miał niedługo wejść na ekrany kin i o tym, jak sobie z rolą Jacka Soplicy poradzi Bogusław Linda. Pan Profesor zgodził się ze mną, że to świetny aktor i na pewno zagra wspaniale. A potem zapytał mnie który wiersz Miłosza jest wyryty na Pomniku Stoczniowców w Gdańsku. Nie miałam pojęcia, że w ogóle jakiś wiersz jest tam wyryty. Wytężyłam więc umysł, przypomniałam sobie wszystkie kilka wierszy Poety, które pamiętałam z lekcji i powiedziałam z wyraźną intonacją pytania na końcu: "Który skrzywdziłeś"?... I jakimś cudem zgadłam.
            To był Profesor Jan Ciechowicz, który już od tego pierwszego spotkania zawsze sprawiał, że mój wzrok, moja myśl i moja wiedza sięgały dalej niż ja sama, że mogłam i potrafiłam więcej niż kiedykolwiek bym się po sobie spodziewała.
            To był Mój Profesor.
            Kiedy byłam na pierwszym roku studiów, niewiele osób na uczelni mnie zauważało. Ludzie z roku byli równie niepewni i przestraszeni jak ja, starsi studenci spoglądali z wyższością, a wykładowcy co najwyżej uprzejmie odpowiadali dzień dobry. Pamiętam, że spotkałam kiedyś Profesora na stacji SKM w Sopocie. Ukłoniłam się grzecznie, przekonana, że zapewne odpowie, nie wiedząc nawet kim jestem, nie zauważy mnie, bo przecież jestem tylko studentką pierwszego roku. A Profesor podszedł do mnie, podał mi rękę na powitanie, zapytał na którym jestem roku i czy będę chodziła do niego na zajęcia. I rozmawiał ze mną aż do przyjazdu kolejki. Wtedy wydawało mi się to zupełnie niezwykłe. Dziś wiem, że taki właśnie był.
             Do Profesora na fakultety studenci zapisywali się tak licznie, że trzeba się było wcześniej ustawiać w kolejce. Gdy byłam na drugim roku, wydano zarządzenie, że każdy wykładowca może mieć tylko jedną grupę na fakultetach. Do Profesora zapisało się ponad sześćdziesiąt osób. Nie odesłał nikogo - powiedział, że drugą grupę poprowadzi za darmo.
             Na trzecim roku przyszedł czas na wybór seminarium magisterskiego. Nie brałam pod uwagę nikogo innego. Od początku studiów wiedziałam, że tylko Profesor Ciechowicz może być promotorem mojej pracy. Musiałam liczyć się z tym, że znowu konkurencja będzie duża. Ale gdy martwiłam się czy na pewno mnie przyjmie, Profesor powiedział mi: "czy pani nie widzi, że ja panią tutaj chcę?" Widziałam.
              Fascynowało mnie zagadnienie pracy aktora nad rolą. Profesorowi bardzo spodobał się ten pomysł. Rzucił hasło, żebym napisała o tym na przykładzie trzech największych nazwisk w historii polskiej sceny: "Pani Magdo, ‹‹Praca aktora nad rolą. Modrzejewska - Zelwerowicz - Łomnicki››. To jest świetny temat!". Yhy... Wróciłam do akademika przerażona. Przecież tego się nie da ogarnąć, Profesor mnie przecenia. Muszę się z tego jakoś wycofać. Na następnym seminarium podeszłam nieśmiało z prośbą, że może ja bym się jednak ograniczyła tylko do Łomnickiego. "Pani Magdo, pani nie da rady? To jest taki świetny pomysł, szkoda by było"... Krótka piłka. Napisałam.
             Na seminarium doktoranckim przez pierwsze trzy lata czułam się jak gość zaproszony przez przypadek. Profesor wymyślił, żebym kontynuowała zajmowanie się aktorstwem od strony teoretycznej. Tym razem miałam poszukać odpowiedzi na pytanie jak pisać o tej najbardziej tajemniczej i nieuchwytnej ze sztuk, a przykładem miał być Bogumił Kobiela. Nie mogłam się odnaleźć, przerastało mnie takie zobowiązanie. Nic nie robiłam, poza przyjeżdżaniem na zajęcia co dwa tygodnie. Czułam, że Profesor jest rozczarowany, było mi wstyd. Miałam nawet w planach, że po trzecim roku  studiów doktoranckich wyjadę do Irlandii i nie wrócę. Profesor jakby czuł, że myślę o dezercji. Przed końcem trzeciego roku zadał mi przygotowanie pierwszego fragmentu pracy. Nie było wyjścia. Przyłożyłam się i wreszcie zapoznałam bliżej z moim bohaterem. Do Irlandii pojechałam, owszem, ale tylko na wakacje. Wróciłam, bo nie mogłam Go zawieść. Powstała praca, a potem książka. Dobra.
             Podczas obrony widziałam, że jest ze mnie dumny i nigdy tego nie zapomnę.
             Właśnie z obrony pochodzi chyba jedyne moje zdjęcie z Profesorem. Za to jakie piękne...
             Był najważniejszą osobą w mojej zawodowej karierze. Niezależnie od tego, jak bardzo oddaliłam się ostatecznie od życia akademickiego i teatralnego, zawdzięczam mu rzeczy najcenniejsze: wiarę w siebie i odkrycie, że mam talent.

             Od wczoraj czytam wspomnienia o Profesorze i z radością widzę, że tak wielu ludzi wspomina Go podobnie.
            Nie mogę uwierzyć, że odszedł. Wczoraj. Tak nagle, tak cicho...
            Wierzę jednak, że gdy odchodzą ludzie tak Ważni, tak Mądrzy i Piękni, to ich cząstka zawsze pozostaje z nami. Wierzę, że Profesor będzie czuwał nad wszystkimi swoimi uczniami, nad ich pracą i rozwojem. I wierzę, że będziemy z Jego cichej obecności czerpać siłę.

            Profesorze, dziękuję za każde ciepłe słowo, za wiarę we mnie. Dziękuję za to, kim mogłam się stać dzięki naszemu spotkaniu i naszej "intelektualnej przyjaźni". I dziękuję za to, że nie pozwolił mi Pan, Profesorze, napisać w książce o tych piersiach Lidii Zamkow, na których wyhodowała Kobielę i Cybulskiego.

            Nie zawiodę Pana, Profesorze!




czwartek, 17 sierpnia 2017

Sekta Nowe Horyzonty


Według pewnego bardzo mądrego człowieka (i bardzo mi bliskiego) Nowe Horyzonty to festiwal sekciarski. Guru - Roman Gutek - doskonale wytresował sobie publiczność, która wstaje przed 8:30, żeby z sercem w gardle zasiąść przed komputerem i zalogować się na wybrane filmy. Oczywiście, jeśli ma szczęście do dobrego internetu w miejscu zamieszkania i ma ze sobą komputer. Jeśli nie, trzeba od 7:30, najpóźniej 8:00 czekać w kolejce do komputerów w kinie. Kiedy (lub raczej “jeśli) uda się zalogować na wybrane filmy (a zdarza się, że 350 miejsc znika w sekundę) nowohoryzontowicze otrzepują się z liści, przemywają twarz z imprezy poprzedniego wieczoru i pędzą do kina na pierwszy seans. Jeśli chcą mieć dobre miejsce, muszą stanąć w kolejce przed salą jakieś pół godziny przed seansem. Trzeba też zaopatrzyć się w kawę i zaliczyć toaletę, co jest już kwestią wymagającą dziesiątego stopnia  wtajemniczenia w logistykę, najlepiej na poziomie czarodziejskim, Hermiona Granger byłaby tutaj referencją. Bez jej umiejętności najlepiej sprawdzi się jednak klasyczna współpraca ze znajomymi, którzy zajmują kilka miejsc, a potem na zmianę załatwia się pozostałe sprawy. Trzeba też pamiętać, że na seans nie można się spóźnić ani o minutę, bo Wielki Brat od razu odliczy 5 punktów z karnetu. Można się wprawdzie z filmu wylogować, ale jeśli zrobi się to na 14 minut i 59 sekund przed seansem, to już o sekundę za późno. Wszyscy festiwalowicze chodzą oznakowani - jak nie karnet, to torba albo koszulka. Jesteśmy rozpoznawalni z daleka. Fosforozujemy ostrym różowym kolorem znanej firmy telekomunikacyjnej, ledwo trzymamy powieki otwarte (jak Wielki Brat nie patrzy, to czasem ucinamy komara na filmach), jemy w biegu i uczymy się, że to my decydujemy o działaniu naszego pęcherza, a nie odwrotnie. A w zasadzie nie my, tylko długość filmu. W dodatku możemy trafić na takiego na przykład Dumonta nowego (Jeannette. Dzieciństwo Joanny d’Arc) albo na Photon Normana Leto (notabene Nagroda Publiczności) i człowiek wychodzi z uczuciem podobnym do tego, gdy rozłupie się piękną pistację, a w środku zamiast orzeszka taki mały śmierdzący zgniłek. Nie wspomnę już o tym, że kino nie jest z gumy, a karnetów chyba sprzedano w tym roku trochę za dużo...
Po co więc tak się męczyć? Każdy ma pewnie inny powód. Ja jeżdżę na Nowe Horyzonty dla kina i dla spotkań z ludźmi, którzy tak jak ja kochają filmy. Więcej nie trzeba... W tym roku weszłam do sali kinowej trzydzieści pięć razy, ale z dwóch filmów wyszłam (tylko z dwóch! w poprzednich latach to było zwykle około pięciu). Z jednego, bo zasnęłam na początku i potem już nie wiedziałam o co chodzi w kryminalnej intrydze (Morderstwo w hotelu Hilton), a z drugiego, bo nie było warto na niego w ogóle wchodzić (Trzy kobiety). Pozostałe filmy, nie licząc wspomnianych zgniłków, to były całkiem dobre wybory. Zresztą, Dumonta i Leto też warto było zobaczyć, choćby po to, żeby wiedzieć, że samo wielkie nazwisko nie wystarczy, żeby szmira przestała być szmirą, a po drugie, żeby dojść do granicy eksperymentów w kinie, za którą już nie ma się do czynienia z filmem, tylko z audiowizualną ekspozycją nadającą się bardziej do jakiegoś muzeum sztuki współczesnej niż do kinowej dystrybucji. Uff! Długie zdanie!
Bez względu na te wszystkie niedogodności była to jednak świetna edycja. Spośród trzydziestu trzech filmów, które obejrzałem niemal wszystkie były warte poświęconego im czasu. Niektóre z nich zostaną ze mną na zawsze. Trudno powiedzieć czy to będą właśnie te, które dzisiaj znalazły się w mojej pierwszej dziesiątce, bo czasami ten ogląd zmienia się, gdy obejrzę któryś z filmów po raz drugi bez całej tej festiwalowej otoczki. Zresztą, o ile wybranie pierwszych pięciu filmów trudne nie jest, o tyle dalej zaczyna to być trudne, bo wszystkie trzymają naprawdę wysoki poziom. Udało się jednak i wybrałam moją Złotą Dziesiątkę Nowych Horyzontów 2017.
Miejsce 10.
Marlina: zbrodnia w czterech aktach, reż. Mouly Surya, Indonezja 2017.
Nie planowałam wybierać się ten film, z opisu wydawał mi się zbyt... “nowohoryzontowy”, ale namówiły mnie koleżanki (czyli niezawodna ekipa od wzajemnego zajmowania sobie miejsc w kolejkach i na salach filmowych) i nie pożałowałam. To był jeden z kilku filmów z cyklu Trzecie oko: good girls gone bad. Historia jest prosta. Młoda i piękna Marlina zostaje wdową, a do jej domu przychodzi pięciu mężczyzn, żeby “zaopiekować się” nią w sypialni. Zachowują się jakby byli u siebie, ustalają kolejność i żądają obiadu. Jaki wybór ma bohaterka? Może zostać ofiarą, w końcu do takiej roli męski świat przeznaczył kobietę. Odcierpieć swoje, a potem ewentualnie uciec albo się zemścić. Można jednak uprzedzić fakty i zlikwidować agresorów. Jeśli nie każdemu się to podoba, trudno.
Miejsce 9.
Twój Vincent, reż. D. Kobiela, H. Welchman, Polska - Wielka Brytania 2017.
Na ten film czekałam bardzo! Był w planach na drugi dzień festiwalu, logowanie w PKP, wifi padło dokładnie o godzinie 8:28, więc oczywiście się nie udało. Musiałam czekać i przeorganizować plan na pozostałe dni, ale na drugi seans logowanie było już szczęśliwe. Nie da się ukryć, że jest to projekt niezwykły. Rzadko kiedy słowo “projekt” tak bardzo pasuje do filmu jak w tym wypadku. Zwykle jest to wyraz dość pretensjonalnej nowomowy ludzi, którzy zwykle używają tego słowa, żeby ukryć fakt bezwartościowości tego, co robią. Nie tym razem jednak - Twój Vincent to bardzo karkołomne pod względem technicznym przedsięwzięcie - ponad stu artystów malarzy uczestniczyło w jego realizacji. Każdy obraz został namalowany ręcznie na płótnie, a potem za pomocą zdjęć robionych kamerą 6K zanimowany w formę filmową (pewnie coś pokręciłam, bo to jak dla mnie za dużo technicznych szczegółów). Przy tak absorbującej widza formie treść jest i powinna być prosta. Scenariusz dość kurczowo trzyma się podręcznikowych ram (w książce Lindy Aronson Scenariusz na miarę XXI wieku taką strukturę nazywa się “obywatel kane", ponieważ historia opowiedziana jest właśnie według tego schematu) i dzięki temu całość jest spójna, klarowna, przyjemna w oglądaniu. Jako hołd dla Van Gogha to naprawdę wzruszający film. Jako pokaz umiejętności animacyjnych tzw. “must see”. Ale poza tym niesie ze sobą wartość raczej edukacyjną, niż artystyczną.
Miejsce 8.
Honorowy obywatel, reż. G. Dupart, M. Cohn, Argentyna - Hiszpania 2017.
Z tym filmem problem polega na tym, że jest na ósmym miejscu, bo na szczycie zaczyna się robić ciasno. Może nie postawiłam wszystkich filmów na podium, ale decydowały niuanse, a czasem tylko fakt, czy widziałam film na początku czy na końcu festiwalu. Ten film jest mądry, przewrotny, momentami bardzo zabawny, a w przesłaniu niemal bolesny.
Żyjemy w czasach terroru sukcesu. Tymczasem artysta, który osiąga sukces i uznanie, staje się autorytetem i celebrytą. Jego bunt i nonkonformizm zostają okiełznane przez sławę, pieniądze i uwielbienie. Nie potrafi już stworzyć nic nowego i świeżego. Ten film to historia wybitnego pisarza, który w pierwszej scenie filmu odbiera Nagrodę Nobla i wyraża ubolewanie wobec tego faktu, bo ma świadomość, że jako artysta właśnie się skończył. Od tej pory pisze jedynie referaty, udziela wywiadów i uświetnia uroczystości. Zresztą, w większości z nich i tak odmawia udziału. Dopiero gdy przychodzi zaproszenie do jego rodzinnego miasteczka w Argentynie, czuje na nowo zew przygody i jedzie tam w nadziei na znalezienie inspiracji. Cudowne zderzenie oczekiwań i zmitologizowanych wspomnień z realnym życiem. Film skojarzył mi się z  Wizytą starszej pani Dürrenmatta. Wprawdzie bohater nie żąda ofiary z niczyjego życia, ale w pewnym sensie przybywa tam, żeby na ich codziennym szarym życiu żerować i w nim szukać inspiracji do nowej powieści. Intrygujące, nieoczywiste kino, pozostawiające widza w zawieszeniu między prawdą a fikcją.
Miejsce 7.
A Ghost Story, reż. David Lowery, USA 2017.
Sięganie po symbolikę rodem z kreskówki o sympatycznym duszku Kacprze to ryzykowny pomysł. Łatwo wpaść na minę kiczowatej groteski. Tymczasem ten film to bardzo poetycka i subtelna opowieść o miłości, której siła przekracza wszystko, co nieprzekraczalne. Jak czas i wieczność. Duch w prześcieradle działa, bo jest tylko symbolem, prostym i czytelnym jak ta historia. Jest miłość, jest śmierć i jest cierpienie po stracie ukochanej osoby. Boimy się tego, bo nie wyobrażamy sobie bez niej życia, ale Lowery idzie o krok dalej i pokazuje co przeżywa ten, kto odszedł. Duch, obecny i wyczuwalny, ale niewidoczny. Nie może iść dalej, nie może zapomnieć, zacząć życia na nowo. Mijają wieki, czas się zakrzywia, ale duch wciąż ma tylko czekanie na ponowne spotkanie, które nigdy nie następuje. Pod tą lekką w sumie formą kryją się najbardziej dręczące ludzkość pytania o to czy śmierć jest końcem czy początkiem. A jeśli początkiem, to czego?
Miejsce 6.
Fantastyczna kobieta, reż. Sebastián Leilo, Chile - Hiszpania - USA - Niemcy 2017.
Film trochę w stylu Almodovara, ale pozbawiony jego ciężkiej estetyki, przez co postać głównej bohaterki staje się bardziej realna, prawdziwa i naturalna. Leilo nie podkreśla powiem transgeniczności swojej bohaterki (i aktorki), skupia się raczej na jej emocjach, osobowości i dążeniach. Bohaterka walczy bowiem o prawo do pożegnania ukochanego mężczyzny, który umarł niemal na jej rękach. Przeszkadza jej w tym nie tylko jego rodzina (co jest do pewnego stopnia zrozumiałe), ale także odarte z wszelkiej wrażliwości urzędy, które uosabia mało sympatyczna pani z Wydziału do Spraw Przestępstw Seksualnych.
Najbardziej podoba mi się w tym filmie scena, gdy bohaterka leży nago na łóżku, nogi ma lekko podkurczone, a na tzw. “wzgórku Wenery” opiera lusterko, w którym odbija się jej twarz. Lusterko zasłania genitalia - nie widać więc czy są one męskie, czy żeńskie. I nie ma to znaczenia. O tym właśnie jest film.
Miłość nie ma płci. Smutek nie ma płci. Rozkosz nie ma płci.
Miejsce 5.
Suka, reż. Marianna Palka, USA 2017.
To kolejny film z cyklu Trzecie oko: good girls gone bad i tym razem temat został potraktowany niemal dosłownie. Główna bohaterka (zagrana zresztą przez samą reżyserkę, cheapue bas!) to przykładna żona i matka czwórki dzieci. Jej mąż w ogóle nie interesuje się domem, nawet prezenty jego żona robi sobie sama. Dom pod jej opieką funkcjonuje jak w zegarku, a mąż tymczasem zabawia się z kochanką w swoim biurze. I przychodzi moment, gdy pętla (a w zasadzie smycz) zaciska się na szyi tak ciasno, że pozostaje jej już tylko zamienić się w... sukę. Film oparty jest na fenomenalnym wręcz pomyśle na pokazanie załamania nerwowego, które skutkuje całkowitym wyłączeniem z życia. Jako scenarzystka zwracam w szczególności uwagę na sposób opowiadania historii i konstruowania bohaterów. Nie ma tu ani jednej niepotrzebnej sceny, pod warstwą fabularną kryje się ważne i mądre przesłanie na temat ludzkiej natury oraz sinusoidalnego charakteru związków międzyludzkich. Dzięki świetnemu aktorstwu także przemiana bohaterów przebiega wiarygodnie i wzruszająco.
A proporcje między komizmem i dramatem wyważone są idealnie, żeby widza cały czas trzymać w ryzach jak... suka mięso w pysku. Świetny film - dla kobiet w wymiarze terapeutycznym, dla mężczyzn - instruktażowym.
Miejsce 4.
Niemiłość, reż. Andriej Zwiagincew, Rosja - Francja 2017.
Trzęsą mi się ręce nad klawiaturą, gdy zaczynam pisać o tym filmie, bo ciąży mi poczucie odpowiedzialności - to nie jest film dla ludzi o słabych nerwach. Żaden Zwiagincew nie jest. Przyznam, że na mnie wciąż największe wrażenie robi jego debiut, czyli Powrót, który po raz pierwszy widziałam w nieistniejącym już grudziądzkim kinie Helios na DKF-ie organizowanym przez pana Jerzego Rębisza. To kino stało obok mojego pierwszego rodzinnego domu, a dziś nie pozostała po nim nawet jedna cegła i przyjdzie kiedyś czas na posta tylko o tym kinie i związanych z nim emocjach. Teraz świadomie uciekam trochę od pisania o Niemiłości, bo to jest film, który boli. Po prostu fizycznie boli. Nie ma według mnie gorszego zła niż brak miłości dla własnego dziecka. Dlatego tak trudno skupić się na artystycznych walorach tego obrazu, choć - jak to zwykle u Zwiagincewa - każdy kadr jest małym dziełem sztuki. Ten film przywraca moc i rangę jednemu z najważniejszych zdań w polskiej poezji współczesnej. Zdaniu, które zagarnęły zakłady pogrzebowe, okolicznościowe kartki i banalne przemówienia polityków. “Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. (Jan Twardowski).
Miejsce 3.
The Square, reż. Ruben Östlund, Szwecja - Niemcy - Francja - Dania 2017.
Z filmu Östlunda wyszłam z ogromną potrzebą dyskusji o sztuce, o człowieczeństwie w XXI wieku, o prawdzie i fałszu, o hipokryzji i autentyczności. Chciało mi się mówić i mówić. To film, który najmocniej mnie nakręcił, a jednocześnie nie wbił emocjonalnie w fotel. Östlund naśmiewa się z zadęcia współczesnej sztuki i współczesnego człowieka reprezentującego tzw. upper middle class. Rozpoczął tę krucjatę już w Turyście, a w swoim najnowszym dziele temat rozwinął i pogłębił. To jeden z filmów, do którego wrócę na pewno, bo w nawale konkurencyjnych seansów nie na wszystko mogłam zwrócić należytą uwagę. A jest on znaczeniowo bardzo pojemny, ale najważniejsze wydaje mi się oskarżenie wobec współczesnej sztuki, która tak bardzo stara się przekraczać kolejne granice, że traci z oczu prawdziwy sens tworzenia - kontakt z drugim człowiekiem. Do czego zaprowadziła nas cywilizacja, skoro trzeba tworzyć kwadraty azylu, żeby człowiek mógł liczyć na to, że jego prośba o pomoc zostanie wysłuchana?
Miejsce 2.
Frantz, reż. Franoçois Ozon, Francja - Niemcy 2016.
Dzień wcześniej obejrzałam Podwójnego kochanka Ozona, całkiem przyjemny thriller erotyczny i podobnie zakręconej, abstrakcyjnej konwencji spodziewałam się po Frantzu. A tu zaskoczenie, bo Frantz to kino spokojne, wyciszone i nieprzekombinowane. Bardzo prosta historia  opowiedziana pięknym filmowym językiem. Pełna harmonia między treścią i formą oraz uniwersalny wymiar doświadczeń i emocji bohaterów. Akcja dzieje się na początku XX wieku, tuż po zakończeniu I Wojny Światowej w małej niemieckiej miejscowości, gdzie wciąż panuje bardzo silna niechęć wobec zwycięskiej Francji. Do jaskini lwa przyjeżdża młody Francuz, aby poznać rodzinę swego niemieckiego przyjaciela, którego poznał przed wojną. Dla cierpiących rodziców i narzeczonej poległego na wojnie Frantza ta znajomość staje się balsamem i pomaga im wyjść z depresji.
Ozon zdaje się pytać tym filmem o to, jak daleko można posunąć się w kłamstwie i czy na pewno zawsze jest ono złe. Pokazuje też, że motywacja bywa ważniejsza od faktów, a wina i przebaczenie to tylko dwa końce tego samego kija. Jak prawda i fałsz.
Miejsce 1.
Ptaki śpiewają w Kigali, reż. Joanna Kos-Krauze, Krzysztof Krauze, Polska 2017.
Ja nawet nie wiem jak zacząć. Myślałam o tym filmie jeszcze przez kilka dni po jego obejrzeniu. Nie chodzi tylko o temat, bo ludobójstwo już samo w sobie jest najmocniejszym kalibrem z możliwych. I trzeba mieć nie tylko talent, ale i odwagę, żeby taki temat podjąć i go nie sprofanować niewłaściwym rozłożeniem akcentów, nadmiernym patosem czy przekroczeniem granicy dobrego smaku. Wiem tak nieprzyzwoicie mało na temat konfliktu między Tutsi i Hutu, że trudno mi odnosić się do warstwy historycznej tego filmu. To ostatni wspólny film Joanny Kos-Krauze i Krzysztofem Krauze. Można więc nazwać go swego rodzaju testamentem artystycznym zmarłego reżysera. Podczas spotkania Kos-Krauze powiedziała, że artysta ma obowiązki. I myślę, że to jest właśnie testament Krauzego.
 To pierwsze miejsce na podium jest spowodowane bardzo emocjonalną reakcją na ten film. Jestem jednak orędowniczką teorii, że właśnie umiejętność rozbudzania i manipulowania emocjami w kinie jest dla mnie jako widza najważniejsza. Zachwyciły mnie też zdjęcia, zwłaszcza nienachalnie stosowane przeostrzenia, zawsze wtedy, gdy potrzebne.
Nie jestem obiektywna, nie wytłumaczę się z tego pierwszego miejsca. W sercu pozostało drżenie, a w głowie myśl, że ludzkość jest zawsze o krok od ludobójstwa, o jeden fałszywy krok. A najgorsze, że nie wiadomo czy już został postawiony, czy nie.

To wszystko. Widziałam jeszcze dwadzieścia trzy filmy i każdy z nich zasługuje chociaż na jedno zdanie, ale z litości dla moich Czytelników pozostawię już te dwadzieścia trzy zdania dla siebie.
Lub do następnego posta.

środa, 2 sierpnia 2017

Matyszczak do pisania, a Gucio na prezydenta


Charakteryzuje ją przede wszystkim zasuszenie, wynikłe z tego, że żywi się jedynie powietrzem, najchętniej odtłuszczonym. Ma nienaturalnie duży biust, który w wypadku wbicia szpilki, założę się, zrobiłby psyt! i zniknął. Z twarzy amantki spływa kilo makijażu, który musi nakładać szpachlą murarską. Innej możliwości nie widzę. Dysponuje też służbą, bo nie wyobrażam sobie, żeby mogła chociaż podrapać się własnoręcznie w tyłek z tej długości tipsami przyklejonymi do obgryzionych paznokci. I, co najgorsze, to kaleczące język polski indywiduum nigdy nie ma nic ciekawego do powiedzenia. A mimo to jadaczka mu się nie zamyka.

 Marta Matyszczak, Tajemnicza śmierć Marianny Biel, Wydawnictwo Dolnośląskie, Poznań - Wrocław 2017.

Czy zastanawialiście się kiedyś co myślą o nas nasze zwierzęta? Przyszło wam do głowy, że gdyby nagle zaczęły spisywać pamiętniki o swoim życiu z nami, czyli dwunożnymi niedorozwojami emocjonalnymi, to moglibyśmy dowiedzieć się o sobie naprawdę ciekawych rzeczy? Marcie Matyszczak to przyszło do głowy, być może za sprawą jej uroczego psiaka, który niemal codziennie wita mnie swoją sympatyczną, acz nieco cyniczną miną na Facebooku. Bez względu na to, czy sama na to wpadła, czy “ukradła” pomysł Guciowi, chwała jej za to. Choć może wypadałoby zapewnić tantiemy i procent z zysków także pupilowi. Znając Martę, wierzę, że  ten temat został już przez nią podjęty.
Bardzo trudno jest zaistnieć na rynku kryminału, który jest w Polsce od kilku lat niezwykle nasycony. Być może dlatego moja własna powieść wciąż jest w fazie konceptualnej. Lęk przed konfrontacją z moimi znakomitymi Kolegami i Koleżankami, którzy debiuty mają już za sobą nieco mnie paraliżuje... Ale ad rem! Trudność przebicia się wśród wielu nowych tytułów wymaga nie tylko talentu i znajomości warsztatu, lecz także odwagi, która pozwala spróbować czegoś nietypowego dla takiego gatunku, jakim jest kryminał. Nietypowego, a jednak - gdy się nad tym zastanowić - zupełnie oczywistego. Bo przecież, do jakiego zwierzaka bardziej pasuje robota detektywa niż do psa, który wiecznie gdzieś węszy i tak jest w tym dobry, że na całym świecie gliniarzy pieszczotliwie nazywa się psami. A najpieszczotliwiej to ich sportretował Pasikowski. Dobra, dosyć żartów! Wiecie, o co mi chodzi.
Marta Matyszczak podjęła ryzyko i wygrała. Ryzyko polegało na tym, że taki zabieg groził zaszufladkowaniem powieści jako książeczki ni to dla dorosłych, ni dla dzieci. Tymczasem Tajemnicza śmierć Marianny Biel jest najzupełniej poważnym kryminałem, z najzupełniej poważną i mroczną intrygą oraz najzupełniej nieprzyjemnymi czarnymi charakterami, po śląsku. Najzupełniej poważną, a jednak zabawną. Już Szekspir wiedział, że tak się pisze hity!
Krótko mówiąc, Matyszczak napisała uroczą powieść kryminalną, której bohaterem jest przygarnięty ze schroniska pies z trzema i pół łapy, o imieniu (a jakże!) Gucio. Jednym z bohaterów, ale według mnie najciekawszym i najtrafniej portretującym galerię ludzkich dziwolągów, z jakimi spotykamy się na kartach tej powieści. Gucio jest spostrzegawczy, bezpardonowy, kochający (wprawdzie kiełbasę w pierwszej kolejności, ale zaraz potem jest jego pan Szymon Solański) i ma zadziwiająco, jak na psa, zasadnicze podejście do urody i poprawności języka. Posługuje się wzorcową polszczyzną, choć ani trochę napuszoną i sztywną. Poza tym, świetnie zna się na ludziach. A tipsiary z powyższego cytatu rozpoznałby zapewne po zapachu fałszywych perfum Chanel, gdyby nie fosforozowały z daleka tipsami i białymi kozaczkami. Cóż, w mojej głowie tipsy i białe kozaczki to jest duet równie klasyczny, co muffiny z jagodami. Z tym że ten drugi przyprawia mnie o ślinotok, a pierwszy o mdłości.
Inni bohaterowie pozostają nieco w cieniu Gucia, nie dorównują mu ani charyzmą, ani poczuciem humoru, ani spostrzegawczością. Szymon Solański i Róża Kwiatkowska mają swoje problemy, potrzeby, przeżywają wzloty i upadki, a co najważniejsze są prawdziwi.  I dają się lubić, ale Guciowi nie podskoczą. Natomiast pozostali mieszkańcy familoka przy ulicy 11 listopada 113 w Chorzowie to w istocie ciekawy zestaw ludzkich kukieł, które odgrywają swoje przedstawienia w oknach budynku. Są zaledwie naszkicowani, ale wystarczająco wyraźnie, żeby ucieleśnić ich sobie i sprecyzować ich charaktery przy użyciu wyobraźni. Przy czym Matyszczak posługuje się metodą scenariuszową przy portretowaniu bohaterów - opowiada ich przez działanie, a nie przez opis. W końcu w jednej ławce się na tym scenariopisarstwie w WSF siedziało.
Taki układ bohaterów, podejrzanych i tropiących, przypomina klasyczną zagadkę zamkniętego pokoju, formułę ulubioną przez mistrzynię Agathę Christie. Matyszczak bardzo dobrze rozkłada według tej metody akcenty - każdy ma motyw i sposobność i do ostatniej chwili nie wiadomo kto jest mordercą, choć tropy są podrzucane i uważny czytelnik na pewno je zauważy. Intryga jest złożona i nawet jeśli momentami odrobinę (odrobineczkę!) przekombinowana, to wyłożona została wiarygodnie i przekonująco.
Powieść Marty Matyszczak ma jeszcze jedną bardzo dla mnie istotną cechę. Należę do tych czytelników kryminału, którzy fabułę, intrygę i treść zapominają w pierwszej kolejności. Do powieści Agathy Christie mogę wracać wielokrotnie, bo po kilku dniach i tak już nie pamiętam kto zabił. Najważniejszy jest dla mnie język i styl, jakim książka została napisana. I to jest wielki atut Marianny... . Szczególnie fragmenty napisane gwarą śląską, dla mnie językiem półobcym. W języku ukryty jest bowiem cały talent autora. Można wymyślić najdoskonalszą intrygę, ale jeśli nie potrafi się jej opowiedzieć, to na nic wysiłki. Czytając tę powieść, czułam, że Autorka przykładała wagę do każdego słowa, z dużym pietyzmem odnosząc się zarówno do brzmienia, jak i treści. No i do poprawności językowej, bo to bywa bolączką nawet u autorów z najwyższych półek polskiego kryminału. Niestety...
W języku koduje się też chorzowski świat przedstawiony, jego wielobarwność  i społeczna złożoność (choć w przypadku Śląska wielobarwność kojarzy mi się raczej ze wszystkimi odcieniami szarości). A wszystko to tak trafnie ujęte we fragmentach z psią narracją. Ach, ten zmysł obserwacyjny Gucia...
Ale o tym już pisałam!
Powieść ma wiele zalet, jest świetną alternatywą dla typowego kryminału z mrocznym detektywem, który często zagląda do kieliszka i nie radzi sobie z życiem, więc prowadzenie spraw i wykrywanie morderców to dla niego najlepszy sposób na ucieczkę od problemów. Solański trochę taki jest, ale ma Gucia. I ten go wyprowadza na ludzi.
W powieści poruszonych zostało kilka naprawdę ważnych tematów: samotność dopuszczająca się rzeczy tak wstydliwych, że chce się napluć samemu sobie w twarz; wstyd - rozumiany na wiele sposobów i zawsze niebezpiecznie deformujący spojrzenie na innych i samego siebie; homoseksualizm w środowisku o raczej kontrowersyjnym zabarwieniu światopoglądowym; są też zdrady, hazard, a nawet pedofilia. I gdybym miała się do czegoś przyczepić, to jedynie do tego, że tych tematów jest trochę za dużo. Każdy z nich jest bardzo pojemny i starczyłby na osobną powieść. Wrzucone do jednego wora tracą trochę ze swojej mocy. Nie jest to jednak zarzut, który odbiera tej powieści wartość. Raczej refleksja, że mam podobnie i trudno mi się zdecydować na trzymanie jednego tematu, bo jest tyle ważnych i interesujących rzeczy, o których trzeba i warto napisać.
Niecierpliwie czekam do września na nową powieść Autorki pt. Zbrodnia nad urwiskiem, a potem na kolejne. Ma świetne pióro i znakomity zmysł obserwacji, które w połączeniu z poczuciem humoru zapewniają doskonałą literacką rozrywkę.
Jednym zdaniem: Matyszczak do pisania, a Gucio na prezydenta!!!

piątek, 16 czerwca 2017

Aniu Shirley, gdzie jesteś?


Zanim obejrzałam jedną z ostatnich produkcji Netflixa, czyli najnowszą filmową (przepraszam, serialową) wersję mojej ukochanej “Ani z Zielonego Wzgórza”, przeczytałam bardzo dużo opinii na jej temat. Od zachwytów po całkowitą negację. Dla mnie ta nowa wersja historii o rudowłosej dziewczynce z charakterem równie ognistym jak jej włosy stanowi poważne wyzwanie dla profesjonalnego myślenia i pisania o kinie oraz literaturze.
Ania to Ania, to bohaterka mojego dzieciństwa. Była dla mnie wzorem do naśladowania, a całe jej życie - tak jak opisała je w serii książek Montgomery - to był przez lata mój wymarzony, wyśniony scenariusz na przyszłość. Wraz z intelektualnym i emocjonalnym rozwojem zmieniły się w moim życiu i autorytety i marzenia, ale sentyment został.
Kilka tygodni temu przypomniałam sobie nawet po kolei wszystkie tomy i z żalem zrozumiałam, że wyrosłam już z Ani. Niemniej jednak pozostała ona dla mnie najlepszą przyjaciółką z czasów dzieciństwa, bo musicie wiedzieć, że byłam bardzo samotnym dzieckiem wśród rówieśników. Natomiast Wyspa Księcia Edwarda i ta rozkoszna Avonlea niezmiennie pozostają w moim sercu najpiękniejszą wizją genius loci, jaką można sobie wyobrazić. Ania i jej Avonlea na wyspie z czerwonymi drogami to dla mnie święte wspomnienie czasów sprzed bolesnego zderzenia z życiowym realizmem i smutną prawdą o tym, że człowiek to stworzenie bardzo ułomne.
I w ten mitologiczny świat mojego dzieciństwa wkracza nagle Netflix ze swoją misją uświadamiania, że opisana przez Lucy Maud Montgomery idylla to ściema. Pytanie tylko, komu autorzy tej nowej wersji chcą na tę prawdę otworzyć oczy? Dorosłym, którzy kiedyś zachwycili się wyobraźnią niewinnej sieroty i życzliwością tej małej kanadyjskiej społeczności? A może chodzi o przyciągnięcie tych dorosłych, których Ania i jej egzaltacja w dzieciństwie drażniła? Komu więc? Dzieciom? Przyznam szczerze, że ja nie pokazałabym tego serialu swojemu dziecku, gdybym je miała.
“Ania z Zielonego Wzgórza” to jeden z przykładów literackiego dziedzictwa Kanady, ale przede wszystkim to klasyka literatury dziecięcej. Tymczasem twórcy “Anne with an E” (sprytne odejście od oryginalnego tytułu, choć nie za bardzo) zapomnieli chyba trochę o tym najważniejszym odbiorcy - o dzieciach.  Epatowanie traumatycznymi doświadczeniami zagubionej sieroty, ksenofobiczna społeczność i opowiadanie o głaskaniu myszki? Naprawdę? Nie wiem jak głęboko musieli kopać autorzy między wierszami powieści Montgomery, żeby znaleźć w niej podstawy do zrobienia ze szkolnych kolegów i koleżanek Ani gromadki z piekła rodem, zdemoralizowanych jak bohaterowie “Boston Public”. Albo żeby dostrzec w pannie Barry potencjał na lesbijkę. Brakowało tylko, żeby Ania zaczęła namawiać Dianę do produkcji metamfetaminy, bo chyba Moira Walley-Beckett nie zdążyła się jeszcze przestawić na inną wrażliwość po sukcesie “Breaking Bad”. Przy czym dodam, że uważam tamten serial za najlepszy w historii telewizji, ale Avonlea to nie  Albuquerque, a Wyspa Księcia Edwarda w XIX wieku to nie Nowy Meksyk początków wieku XXI. No, i wreszcie przewrotny moralitet o przekraczaniu granic zła to nie zmitologizowana opowieść o życiu biednej sieroty, która odnalazła dom i rodzinę. Wszystko zostało tutaj wywrócone do góry nogami i - na Boga - nie rozumiem po co?
Pachnie mi to artystyczną nieuczciwością. Przecież można było zrobić serial, przeznaczony dla dojrzałego widza, o koszmarnej sytuacji kanadyjskich sierot w XIX wieku, ich wyzysku, samotności i poczuciu odrzucenia. Trzeba by jednak wypromować coś zupełnie od zera, a podszycie się pod znany na całym świecie tytuł to wprost genialny zabieg marketingowy. Ja to nawet rozumiem - tak działa ten rynek i nie ma co się na to obrażać. Ale o ile wierzę w obalanie naszych szkodliwych romantycznych mitów, o ile popieram utrwalanie wizerunku silnych kobiet, które nie wstydzą się własnej wyjątkowości, o tyle wolałabym, żeby mity o tym, że dzieciństwo może być szczęśliwe, zostawić w spokoju. Wiem, że świat się zmienia, że zmieniają się doświadczenia i percepcja dzieci i młodzieży, ale przecież i oni potrzebują jakiegoś azymutu. Nie można wchodzić w dorosłe życie z przekonaniem, że nie ma żadnych świętości, czystego dobra i miłości, która pozwala zapomnieć o traumatycznych doświadczeniach. To według mnie okalecza człowieka bardziej niż odrobina naiwności. I nie będę tu na poparcie swojego zdania przywoływać statystyk na temat depresji u dzieci i młodzieży w ostatnich latach, bo nie o tym jest ten artykuł.
Krótko mówiąc, to nie jest film dla dzieci i to nie jest opowieść o Ani Shirley, przemiłej, mądrej i wrażliwej dziewczynce, która od pierwszej chwili budziła sympatię każdego, z kim się zetknęła (przynajmniej w powieści, bo wiem, że nie wszyscy czytelnicy ją lubili). Nawet pani Linde na swój sposób pokochała ją od razu. Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o wygląd Amybeth McNulty, która wciela się w rolę Ani, to idealnie pasuje ona do opisu bohaterki w książce. Niemiłosiernie chuda, z ciasno zaplecionymi rudymi warkoczami, piegami i wielkimi oczami. Raczej nieładna niż ładna. Tylko Ania - według Montgomery - miała wdzięk i urok osobisty w rozmarzonej twarzyczce, a o mankamentach jej urody łatwo było zapomnieć, bo tyle w niej było dobrego serca i życzliwości dla ludzi. Ania, nie Anna (w starym tłumaczeniu było “Andzia” i to też było bardziej uzasadnione) jest ... odpychająca. Ani przez chwilę nie współczuję jej tego, jak zostaje potraktowana przez całą społeczność Avonlea. Powiecie, że to kwestia jej niezależności, że nie dostosowuje się do reszty i to jest jej zaleta. Owszem, ale niezależność i arogancja to dwie różne sprawy. Nie wiadomo dlaczego Ania z góry traktuje Jerrego, jest arogancka i głupia. Nie głupiutka. Głupia. Sprawia tak nieprzyjemne wrażenie, że rozumiem dlaczego trzeba aż ugaszenia przez nią pożaru, żeby mieszkańcy Avonlea zaakceptowali ją wreszcie jako nowego członka społeczności.
W kontekście całego scenariusza i przedstawionej w nim wizji świata taka konstrukcja postaci się broni. Bite, szykanowane i wiecznie odrzucane dziecko z czysto psychologicznego punktu widzenia nie miało od kogo nauczyć się kochać. Z tego punktu widzenia postać stworzona przez Montgomery jest znacznie mniej wiarygodna niż Ania Shirley-Cuthbert, która jest jak odbezpieczony granat. W każdej chwili jej umęczona dziecięca psychika może wybuchnąć i narazić ją na konflikt z otoczeniem. Ale nie bez powodu przez ponad sto lat ten psychologicznie niewiarygodny wizerunek zdobywał serca dziecięcych czytelników na całym świecie. Teraz odebrano dzieciom ich ikonę. Tego się nie robi.
Z pozostałymi bohaterami nie jest ani trochę lepiej. I nawet nie w tym rzecz, że Colleen Dewhurst i Richard Farnsworth stworzyli tak fenomenalne kreacje, że trudno mi się od tego odkleić. Geraldine James i  R.H. Thomson także grają swoje role świetnie. Chodzi raczej o to, jak ich postacie zostały napisane. To samo dotyczy pani Linde, Ruby Gillis, Józi Pye i rodziny Andresów. Jedynie Gilbert i Diana budzą szczerą sympatię. No, może jeszcze Mateusz. Maryla jest okrutna i bezmyślna, pani Linde jakaś taka bez wyrazu, dziewczyny w szkole głupsze od podeszwy, a chłopcy jakby wzięci z feministycznej antyutopii. Rozumiem artystyczny zamysł, ale nie podoba mi się. Po prostu. Subiektywnie, nieprofesjonalnie i po dziecięcemu nie podoba mi się to.
Pod względem jakości dzieła filmowego nie można oczywiście serialowi nic zarzucić. Świetnie napisany scenariusz, dobre aktorstwo, piękne zdjęcia i wspaniałe plenery. A w dodatku wartościowe przesłanie: bądź sobą i walcz o niezależność, choćby cały świat był przeciwko tobie. Coś jednak za sprawą tej nowej wersji uległo bezpowrotnie zniszczeniu. Nie wiem jak dla innych, ale dla mnie zniszczeniu uległ jeden z najczystszych wizerunków człowieka w historii literatury. Nie tylko dziecięcej.
Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam tę kultową już dzisiaj wersję z 1986 roku w reżyserii Kevina Sullivana z Megan Follows w roli głównej, to też byłam rozczarowana. Bo realizatorzy nie trzymali się wersji powieściowej co do litery, a Ania była za ładna i za mało chuda. Byłam jednak dzieckiem i moje czysto emocjonalne zarzuty szybko odeszły w niepamięć, bo tamten film niczego nie udawał i nie aspirował do rangi psychologicznego thrillera dla dzieci. Był po prostu realizacją pięknej historii o pięknym dziewczęciu w pięknym świecie. Tak się do tej wersji przywiązałam, że aż napisałam do Ambasady Kanadyjskiej list z prośbą o podanie mi adresu Megan Follows, żebym mogła jej podziękować. I wyobraźcie sobie, że ta czternastoletnia wówczas dziewczyna, którą byłam, dostała z Ambasady odpowiedź z adresem do agentki aktorki. Listu już jednak nie napisałam, bo zdaje się, że w ciągu tych kilku tygodni zanim odpowiedź przyszła po prostu wyrosłam.
Bo dzieci rosną bardzo szybko i nie potrzeba im w tym zbyt wcześnie pomagać. A już na pewno nie brutalnie dewastując mityczny świat ich pierwszych literackich doświadczeń.