piątek, 16 czerwca 2017

Aniu Shirley, gdzie jesteś?


Zanim obejrzałam jedną z ostatnich produkcji Netflixa, czyli najnowszą filmową (przepraszam, serialową) wersję mojej ukochanej “Ani z Zielonego Wzgórza”, przeczytałam bardzo dużo opinii na jej temat. Od zachwytów po całkowitą negację. Dla mnie ta nowa wersja historii o rudowłosej dziewczynce z charakterem równie ognistym jak jej włosy stanowi poważne wyzwanie dla profesjonalnego myślenia i pisania o kinie oraz literaturze.
Ania to Ania, to bohaterka mojego dzieciństwa. Była dla mnie wzorem do naśladowania, a całe jej życie - tak jak opisała je w serii książek Montgomery - to był przez lata mój wymarzony, wyśniony scenariusz na przyszłość. Wraz z intelektualnym i emocjonalnym rozwojem zmieniły się w moim życiu i autorytety i marzenia, ale sentyment został.
Kilka tygodni temu przypomniałam sobie nawet po kolei wszystkie tomy i z żalem zrozumiałam, że wyrosłam już z Ani. Niemniej jednak pozostała ona dla mnie najlepszą przyjaciółką z czasów dzieciństwa, bo musicie wiedzieć, że byłam bardzo samotnym dzieckiem wśród rówieśników. Natomiast Wyspa Księcia Edwarda i ta rozkoszna Avonlea niezmiennie pozostają w moim sercu najpiękniejszą wizją genius loci, jaką można sobie wyobrazić. Ania i jej Avonlea na wyspie z czerwonymi drogami to dla mnie święte wspomnienie czasów sprzed bolesnego zderzenia z życiowym realizmem i smutną prawdą o tym, że człowiek to stworzenie bardzo ułomne.
I w ten mitologiczny świat mojego dzieciństwa wkracza nagle Netflix ze swoją misją uświadamiania, że opisana przez Lucy Maud Montgomery idylla to ściema. Pytanie tylko, komu autorzy tej nowej wersji chcą na tę prawdę otworzyć oczy? Dorosłym, którzy kiedyś zachwycili się wyobraźnią niewinnej sieroty i życzliwością tej małej kanadyjskiej społeczności? A może chodzi o przyciągnięcie tych dorosłych, których Ania i jej egzaltacja w dzieciństwie drażniła? Komu więc? Dzieciom? Przyznam szczerze, że ja nie pokazałabym tego serialu swojemu dziecku, gdybym je miała.
“Ania z Zielonego Wzgórza” to jeden z przykładów literackiego dziedzictwa Kanady, ale przede wszystkim to klasyka literatury dziecięcej. Tymczasem twórcy “Anne with an E” (sprytne odejście od oryginalnego tytułu, choć nie za bardzo) zapomnieli chyba trochę o tym najważniejszym odbiorcy - o dzieciach.  Epatowanie traumatycznymi doświadczeniami zagubionej sieroty, ksenofobiczna społeczność i opowiadanie o głaskaniu myszki? Naprawdę? Nie wiem jak głęboko musieli kopać autorzy między wierszami powieści Montgomery, żeby znaleźć w niej podstawy do zrobienia ze szkolnych kolegów i koleżanek Ani gromadki z piekła rodem, zdemoralizowanych jak bohaterowie “Boston Public”. Albo żeby dostrzec w pannie Barry potencjał na lesbijkę. Brakowało tylko, żeby Ania zaczęła namawiać Dianę do produkcji metamfetaminy, bo chyba Moira Walley-Beckett nie zdążyła się jeszcze przestawić na inną wrażliwość po sukcesie “Breaking Bad”. Przy czym dodam, że uważam tamten serial za najlepszy w historii telewizji, ale Avonlea to nie  Albuquerque, a Wyspa Księcia Edwarda w XIX wieku to nie Nowy Meksyk początków wieku XXI. No, i wreszcie przewrotny moralitet o przekraczaniu granic zła to nie zmitologizowana opowieść o życiu biednej sieroty, która odnalazła dom i rodzinę. Wszystko zostało tutaj wywrócone do góry nogami i - na Boga - nie rozumiem po co?
Pachnie mi to artystyczną nieuczciwością. Przecież można było zrobić serial, przeznaczony dla dojrzałego widza, o koszmarnej sytuacji kanadyjskich sierot w XIX wieku, ich wyzysku, samotności i poczuciu odrzucenia. Trzeba by jednak wypromować coś zupełnie od zera, a podszycie się pod znany na całym świecie tytuł to wprost genialny zabieg marketingowy. Ja to nawet rozumiem - tak działa ten rynek i nie ma co się na to obrażać. Ale o ile wierzę w obalanie naszych szkodliwych romantycznych mitów, o ile popieram utrwalanie wizerunku silnych kobiet, które nie wstydzą się własnej wyjątkowości, o tyle wolałabym, żeby mity o tym, że dzieciństwo może być szczęśliwe, zostawić w spokoju. Wiem, że świat się zmienia, że zmieniają się doświadczenia i percepcja dzieci i młodzieży, ale przecież i oni potrzebują jakiegoś azymutu. Nie można wchodzić w dorosłe życie z przekonaniem, że nie ma żadnych świętości, czystego dobra i miłości, która pozwala zapomnieć o traumatycznych doświadczeniach. To według mnie okalecza człowieka bardziej niż odrobina naiwności. I nie będę tu na poparcie swojego zdania przywoływać statystyk na temat depresji u dzieci i młodzieży w ostatnich latach, bo nie o tym jest ten artykuł.
Krótko mówiąc, to nie jest film dla dzieci i to nie jest opowieść o Ani Shirley, przemiłej, mądrej i wrażliwej dziewczynce, która od pierwszej chwili budziła sympatię każdego, z kim się zetknęła (przynajmniej w powieści, bo wiem, że nie wszyscy czytelnicy ją lubili). Nawet pani Linde na swój sposób pokochała ją od razu. Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o wygląd Amybeth McNulty, która wciela się w rolę Ani, to idealnie pasuje ona do opisu bohaterki w książce. Niemiłosiernie chuda, z ciasno zaplecionymi rudymi warkoczami, piegami i wielkimi oczami. Raczej nieładna niż ładna. Tylko Ania - według Montgomery - miała wdzięk i urok osobisty w rozmarzonej twarzyczce, a o mankamentach jej urody łatwo było zapomnieć, bo tyle w niej było dobrego serca i życzliwości dla ludzi. Ania, nie Anna (w starym tłumaczeniu było “Andzia” i to też było bardziej uzasadnione) jest ... odpychająca. Ani przez chwilę nie współczuję jej tego, jak zostaje potraktowana przez całą społeczność Avonlea. Powiecie, że to kwestia jej niezależności, że nie dostosowuje się do reszty i to jest jej zaleta. Owszem, ale niezależność i arogancja to dwie różne sprawy. Nie wiadomo dlaczego Ania z góry traktuje Jerrego, jest arogancka i głupia. Nie głupiutka. Głupia. Sprawia tak nieprzyjemne wrażenie, że rozumiem dlaczego trzeba aż ugaszenia przez nią pożaru, żeby mieszkańcy Avonlea zaakceptowali ją wreszcie jako nowego członka społeczności.
W kontekście całego scenariusza i przedstawionej w nim wizji świata taka konstrukcja postaci się broni. Bite, szykanowane i wiecznie odrzucane dziecko z czysto psychologicznego punktu widzenia nie miało od kogo nauczyć się kochać. Z tego punktu widzenia postać stworzona przez Montgomery jest znacznie mniej wiarygodna niż Ania Shirley-Cuthbert, która jest jak odbezpieczony granat. W każdej chwili jej umęczona dziecięca psychika może wybuchnąć i narazić ją na konflikt z otoczeniem. Ale nie bez powodu przez ponad sto lat ten psychologicznie niewiarygodny wizerunek zdobywał serca dziecięcych czytelników na całym świecie. Teraz odebrano dzieciom ich ikonę. Tego się nie robi.
Z pozostałymi bohaterami nie jest ani trochę lepiej. I nawet nie w tym rzecz, że Colleen Dewhurst i Richard Farnsworth stworzyli tak fenomenalne kreacje, że trudno mi się od tego odkleić. Geraldine James i  R.H. Thomson także grają swoje role świetnie. Chodzi raczej o to, jak ich postacie zostały napisane. To samo dotyczy pani Linde, Ruby Gillis, Józi Pye i rodziny Andresów. Jedynie Gilbert i Diana budzą szczerą sympatię. No, może jeszcze Mateusz. Maryla jest okrutna i bezmyślna, pani Linde jakaś taka bez wyrazu, dziewczyny w szkole głupsze od podeszwy, a chłopcy jakby wzięci z feministycznej antyutopii. Rozumiem artystyczny zamysł, ale nie podoba mi się. Po prostu. Subiektywnie, nieprofesjonalnie i po dziecięcemu nie podoba mi się to.
Pod względem jakości dzieła filmowego nie można oczywiście serialowi nic zarzucić. Świetnie napisany scenariusz, dobre aktorstwo, piękne zdjęcia i wspaniałe plenery. A w dodatku wartościowe przesłanie: bądź sobą i walcz o niezależność, choćby cały świat był przeciwko tobie. Coś jednak za sprawą tej nowej wersji uległo bezpowrotnie zniszczeniu. Nie wiem jak dla innych, ale dla mnie zniszczeniu uległ jeden z najczystszych wizerunków człowieka w historii literatury. Nie tylko dziecięcej.
Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam tę kultową już dzisiaj wersję z 1986 roku w reżyserii Kevina Sullivana z Megan Follows w roli głównej, to też byłam rozczarowana. Bo realizatorzy nie trzymali się wersji powieściowej co do litery, a Ania była za ładna i za mało chuda. Byłam jednak dzieckiem i moje czysto emocjonalne zarzuty szybko odeszły w niepamięć, bo tamten film niczego nie udawał i nie aspirował do rangi psychologicznego thrillera dla dzieci. Był po prostu realizacją pięknej historii o pięknym dziewczęciu w pięknym świecie. Tak się do tej wersji przywiązałam, że aż napisałam do Ambasady Kanadyjskiej list z prośbą o podanie mi adresu Megan Follows, żebym mogła jej podziękować. I wyobraźcie sobie, że ta czternastoletnia wówczas dziewczyna, którą byłam, dostała z Ambasady odpowiedź z adresem do agentki aktorki. Listu już jednak nie napisałam, bo zdaje się, że w ciągu tych kilku tygodni zanim odpowiedź przyszła po prostu wyrosłam.
Bo dzieci rosną bardzo szybko i nie potrzeba im w tym zbyt wcześnie pomagać. A już na pewno nie brutalnie dewastując mityczny świat ich pierwszych literackich doświadczeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz