niedziela, 31 lipca 2016

Arcydzieła bronią się same


Nowe Horyzonty 2016, środa 26 lipca
4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni, reż. Cristian Mungiu, Rumunia 2008.
Miles Davies i ja, reż. Don Cheadle, USA 2015.
Co przynosi przyszłość, reż. Mia Hansen Løve, Francja-Niemcy 2016.
Klient, reż. Asghar Farhadi, Iran-Francja 2016.

Gdy ogląda się cztery filmy dziennie przez dziesięć dni, łatwo uciąć komara podczas seansu i mnie się to zdarza. Oczywiście, jest to wadą takich imprez jak Nowe Horyzonty, bo niektóre filmy, te wymagające więcej uwagi i wysiłku, mogą nam umknąć. Możliwe, że w innych okolicznościach taki film zrobiłby o wiele większe wrażenie. Z drugiej jednak strony są takie dzieła, które wybijają się ponad pozostałe, których nie sposób przeoczyć albo na nich przysnąć. I to też coś o nich mówi.
Takim filmem był nie najnowszy już film Cristiana Mungiu 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni. Kino społeczne mnie obchodzi i dotyka znacznie bardziej niż filmowe eksperymenty, a temat zagrożeń płynących z nielegalnej aborcji zwłaszcza w obliczu pomysłu na zaostrzenie ustawy antyaborcyjnej jest mi szczególnie bliski. Wspominałam już w krótkim wpisie na Facebooku zaraz po obejrzeniu filmu, że na demonstracji pod sejmem NIE DLA TORTUROWANIA KOBIET najważniejszym zdaniem było dla mnie stwierdzenie, że aborcja powinna być legalna, bezpieczna i rzadka. Film Mungiu pokazuje Rumunię końca lat 80-tych, gdy była ona nielegalna, niebezpieczna i częsta. Podobnie jak 24 tygodnie  ten film bardzo mnie poruszył. Niezależnie od wszelkich deklaracji ze strony mężów, przyjaciół, partnerów, kobieta zawsze pozostaje w tej sytuacji sama, to zawsze ona podejmuje ostateczną decyzję i co ważniejsze, ona ponosi jej konsekwencje. Przez całe życie.
Po takim filmie historia o zaćpanym artyście (choćby był nim najwybitniejszy jazzmanem świata) w ogóle mnie nie dotyka. I być może rzeczywiście Miles Davies i ja powinnam obejrzeć jeszcze raz. Na projekcji festiwalowej w zasadzie docierała do mnie tylko świetna muzyka, w której odbiorze przeszkadzała mi postać głównego bohatera - egoisty, ćpuna i frustrata, przechodzącego twórczy kryzys. Rzeczywiście film jest interesujący formalnie, fragmentaryczna akcja dobrze koresponduje z improwizacyjną naturą jazzu, a przy tym film jest momentami dramatyczny, momentami zabawny. To jednak za mało, by poruszyć.
Rozczarowaniem był też francuski (sic!) film z Isabelle Huppert pt. Co przynosi przyszłość. Film ze straconymi zwrotami akcji, leniwa narracja i subtelność tak daleko posunięte, że stają się wadą, a nie walorem. To historia kobiety, której pasją jest wykładanie filozofii, a jej życie wydaje się spełnione. Ma męża, dwoje dorosłych dzieci oraz matkę, która wymaga opieki. Dzieci wyprowadzają się z domu, mąż odchodzi do innej kobiety, a matka umiera. Doskonały moment, żeby całkowicie odmienić swoje życie. Bohaterka ma nie tylko świadomość tego faktu, gdy mówi, że teraz ma przed sobą wolność totalną, ale i możliwość takiej zmiany. Rezygnuje z niej jednak, bo czuje się już zbyt stara, a może brak jej odwagi. To kolejny film, któremu trudno mieć coś do zarzucenia pod względem pomysłu i konstrukcji. I kolejny, o którym bardzo szybko zapomnę.
Nie zapomnę natomiast nowego filmu Ashgara Farhadiego - Klient. Farhadi po raz kolejny - podobnie ja w Rozstaniu - dotyka tematu z pogranicza filozofii i etyki, pyta o granicę między dobrem a złem, byciem ofiarą a
byciem katem. Pokazuje, że człowiek nosi w sobie zarówno pierwiastki dobra i zła i że każdy może zbłądzić, nawet ten kto ma wysokie poczucie sprawiedliwości. Ostatecznie okazuje się bowiem, że sprawiedliwość bez współczucia i zdolności wybaczania może być źródłem większego zła niż zbrodnia, która wymaga kary. Niezwykłość filmów Farhadiego bierze się stąd, że ich intelektualna wymowa idzie w parze z ogromną emocjonalnością, z silnymi reakcjami bardzo dobrze wykreowanych bohaterów. To postacie głęboko ludzkie, jest w nich wiele dobra i mądrości, które nie chronią ich jednak przed pokusami i słabością. A poza tym, u Farhadiego jak u Hitchcocka - zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie.
Można więc mówić, że w nadmiarze obrazów niektóre filmy nikną. Jednak arcydzieła bronią się nawet na takim festiwalu jak Nowe Horyzonty, gdzie ogląda się 4-5 filmów dziennie, około 40 przez 10 dni, a w sumie jest ich kilkaset.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz