sobota, 30 lipca 2016

O wyższości "snuja" nad rozyrwką i odwrotnie...

Nowe Horyzonty 2016, wtorek 26 lipca
Śmierć Ludwika XIV, reż. Albert Serra, Francja - Hiszpania - Portugalia 2016.
Mając 17 lat, reż. André Téchiné, Francja 2016.
Sunset Song, reż. Terence Davies, Wielka Brytania - Luksemburg 2015.
Służąca, reż. Park Chan-wook, Korea 2016.

Wtorek upłynął bez rozczarowań, ale i bez większych emocji - aż do ostatniego filmu, koreańskiej Służącej. Najlepsze jednak zostawiam na koniec.

Śmierć Ludwika XIV to bardzo kameralne, poetycko-naturalistyczne kino. Wynudziłam się śmiertelnie, dochodząc do wniosku, że gdyby nie gangrena, Król Słońce umarłby z nudów. A jednak nie wyszłam z kina, wytrzymałam do końca, bo było coś hipnotycznego w tym celebrowaniu królewskiej śmierci, w towarzyszeniu podczas ostatniej drogi. Historyczny kostium w tym filmie to oczywiście tylko warstwa wierzchnia, pod którą kryje się smutna prawda, że korona nie zwalnia od cierpienia, a tym bardziej nie uchroni króla przed śmiercią, choćby nad jego łóżkiem zebrali się najlepsi specjaliści z eliksirem z krwi i nasienia wszystkich byków świata. Film powstał na podstawie pamiętników medycznych i wspomnień królewskiego lekarza, co daje mu nieco dokumentalny charakter. Dodatkowym atutem jest świetna rola Jean-Pierre Léauda.
  Drugi film, który widziałam we wtorek, też ociera się o temat śmierci, ale dotyczy przede
wszystkim życia, jego piękna oraz odkrywania siebie i dojrzewania do miłości. Gdy się ma 17 lat, wszystko jest trudne, bo wszystko przeżywa się bardziej, mocniej, a relacje między ludźmi i własne wobec nich postawy postrzega się w kolorach czarno-białych. Przez to intensywność tych relacji jest zwielokrotniona. Na takich cechach młodości Téchiné opiera relację między dwoma głównymi bohaterami. Tomas i Damien pochodzą z różnych środowisk i mają inne zaplecze możliwości, a jednak rodzi się między nimi uczucie, które obaj próbują ukryć, okazując sobie otwartą niechęć. Ale - jak to mówią - co ma wisieć, nie utonie, a namiętność jest jak przeznaczenie, nie da się przed nią uciec.
Dziwnym filmem było Sunset Song Daviesa. Dziwnym, bo w zasadzie nie wiadomo, czy należy go traktować jako realistyczną epicką opowieść zrealizowaną z dużym rozmachem, czy też należy się doszukiwać jakiegoś eksperymentu w formule. W pierwszym wypadku jest kłopot
ze scenariuszem - za dużo w nim wątków, brak spójności, z punktów zwrotnych nie wynika wcale istotna zmiana w życiu bohaterki (choć mogłaby). Trudno też powiedzieć czym kieruje się główna bohaterka, jaka jest jej motywacja. Jeśli natomiast Davies chciał podjąć dyskusję z tradycyjną poetyką, to wydaje się to nieczytelne. Mimo to, film ogląda się przyjemnie, zwłaszcza ze względu na wspaniałe obrazy i piękną muzykę. Film utwierdza mnie też w przekonaniu, że historia świata jest historią przemocy wobec kobiet: fizycznej, psychicznej, historycznej i społecznej. Główna bohaterka symbolizuje los i postawę wielu kobiet, które - choć nie są słabe i bezwolne - muszą ostatecznie podporządkować się losowi w osobie ojca, męża czy wojny.
Może dlatego z taką przyjemnością obejrzałam kolejny film - Służącą Chan-wooka. Aby nie zdradzić zbyt wiele, napiszę tylko, że to historia, w której kobiety biorą sprawy w swoje ręce i okazuję się silniejsze i sprytniejsze niż podejrzewają przyzwyczajeni do dominacji mężczyźni. Historia jest przy tym opowiadana bardzo przewrotnie, z różnych perspektyw. Widz co chwilę wytrącany jest z utartego szlaku opowieści, na który zdążył już wkroczyć za bohaterami i ich historią. Doskonałego wrażenia dopełniają przepiękne obrazy przyrody, kostiumów i scenografii. Jeszcze jedną zaletą filmu jest jego erotyczność. To kino zabawne, przewrotne, piękne, okrutne i podniecające.
W kuluarach (czyli w Klubie Festiwalowym w Arsenale) uczestniczyłam tego dnia w ciekawej dyskusji, do której pretekstem była właśnie Służąca. Czy kino, które przynosi ubraną w piękny obraz rozrywkę (dla niektórych w gruncie rzeczy prostą) jest mniej wartościowe od kina, które - mówiąc potocznie - “ryje beret”? Ja wciąż nie rozumiem tego rozgraniczenia. Dzielę kino na dobre i złe, a poza tym uważam, że każdy ma inną wrażliwość. Ja na przykład nie czuję Tarantino. Czy to znaczy, że nie znam się na kinie? Kocham natomiast Ojca chrzestnego,  po filmie Mungiu 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni wyszłam roztrzęsiona. Czy to znaczy, że się znam?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz