Mario Vargas Llosa, Pochwała macochy, tłum. Carlos Marrodán Casas,
Kraków 2010. Don Rigoberto przymknął oczy i naparł, leciutko. Zbędny był jakikolwiek większy wysiłek: natychmiast poczuł dobroczynne łaskotanie w odbytnicy i poddał się wrażeniu, że tam, wewnątrz, w próżni dolnej części brzucha, coś pokornie uległego zamierza się ruszyć, kierując się od razu ku owym drzwiom wyjściowym, które, dla ułatwienia przejścia, zaczynały się już rozwierać. Ze swej strony odbyt również zaczynał, z wyprzedzeniem, rozszerzać się, szykując się do ostatecznego usunięcia usuwanego, by następnie zamknąć się i nasrożyć tysiącami zmarszczek, jakby naigrawając się: "Już cię tu nie ma, zakało jedna, i nie ma już dla cię powrotu".
Do powieści Vargas Llosy moje oczy, serce, głowa szykowały się od dawna. Znacznie wcześniej niż uhonorowane zostały one Nagrodą Nobla. Pogrążyłam jednak mój intelekt i emocje w innych podróżach, trochę w lenistwie, trochę w ogłupianiu się dla równowagi i jakimś trafem Llosa dostał Nobla, a ja zdążyłam przeczytać jedynie Kto zabił Palomina Molero?.
Kiedy pisarz dostaje Nobla, popularność jego książek rośnie (chociaż nie mam wrażenia, żeby Llosa nie był poczytny w Polsce - gorące klimaty południowoamerykańskie są najwyraźniej nam Sławianom, którzy "lubim sielanki", całkiem bliskie), a tym samym we mnie rośnie przekorna myśl - skoro wszyscy Go teraz czytają, to ja nie będę! I tak od października bujałam się po księgarniach, omijając koralowe rafy pięknych okładek Znaku, ale nie mogłam powstrzymać tęsknego wzroku, który sam uciekał w ich kierunku. I pomyślałam, że nie ma gorszej odmiany snobizmu niż nie robić czegoś nie dlatego, że naprawdę się tego nie akceptuje lub nie lubi, ale dlatego, że nie chce się być snobem czytającym książki, które wszyscy teraz czytają, podczas gdy ma się na to wielką ochotę.
I tak właśnie sięgnęłam po Pochwałę macochy. Przeczytałam i... się zachwyciłam. Powieść jest bardzo krótka, nie ma nawet 200 stron. Nic więc dziwnego, że połknęłam ją w jeden dzień, i to podczas spacerów ulicami Krakowa, dokąd wybrałam się odwiedzić Przyjaciółkę oraz grób Heleny Modrzejewskiej, co robię zawsze, gdy zajeżdżam do grodu Kraka.
Wróćmy jednak do Llosy, don Rigoberta, jego ponętnej żony Lukrecji i niezwykłego synka Fonsita... Gdyby powiedzieć tylko, że jest to historia małego chłopca, który przeżywa swoje pierwsze zauroczenie - zakochuje się w wybrance ojca, swojej macosze, nie wydałoby się to ani oryginalne, ani szczególnie ciekawe. Siła tej powieści leży bowiem w plastycznym języku, w namacalności szczegółów, plastycznym i zmysłowym obrazowaniu.
Święty Augustyn twierdził, że między naszym ciałem i duszą istnieje rozdźwięk nie do pogodzenia - dusza pragnie do nieba, dusza jest piękna, a ciało z całą swoją fizjologiczną brzydotą ściąga nas ku pokusom i grzechom. Llosa ewidentnie odchodzi od tej platońsko-augustyńskiej wizji i można by powiedzieć, że bliżej mu do Arystotelesa i św. Tomasza, ale... ale trudno przywoływać tych nobliwych filozofów w kontekście powieści tak erotycznej i wyuzdanej jak Pochwała... Ocieka ona zmysłowością - seks nie jest tutaj tylko seksem, ale poezją, opowieścią, obrazem, przyjmowaniem masek i ról, jest przygodą. Jak wszystko inne, jak kąpiel, wyciskanie pryszczy, a nawet... wypróżnianie się. Nigdy nie sądziłam, że przegapię przystanek, czytając o tym, jak ktoś pozbywa się niechcianych resztek ze swego organizmu.
Oswoić naszą fizjologię to jeszcze nic - uczynić ją poezją i nie odrzeć z tabu to dopiero sztuka.
Turpis et pulcher, szpetny i piękny... taki jest człowiek, taka jest ta powieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz