czwartek, 24 lutego 2011

Wciśnięta w ramki.

Doris Lessing, Lato przed zmierzchem, tłum. Barbara Rewkiewicz-Sadowska, Warszawa 2010.
 
          Nie byli parą frywolną ani kłopotliwą; zachowywali się przyzwoicie i dyskretnie. W miłości istnieją jednak konwencje, a jedną z nich jest to, że taki szczególny związek - starsza kobieta - młodszy mężczyzna - powinien być przepojony rozpaczą i romantyzmem. Lub przynajmniej bolesny. Tak jak niepisane, ale tyrańskie przepisy kodeksu uczuciowego sugerują, że tylko głęboka udręka może być usprawiedliwieniem dla tego stosunku, tak jałowego społecznie.

          Nie doszła jeszcze do okresu klimakterium, ale nie miało sensu mówić im o tym, widocznie matka przechodząca okres przekwitania pasowała do mitologii rodziny. Czuła się czasem jak ranny ptak zadziobywany na śmierć przez zdrowe ptaki. Lub jak zwierzę drażnione przez okrutne dzieci. Czuła zresztą, że na to zasługuje, ponieważ tak bardzo nie znosiła samej siebie; tak, to była okropna wiosna po złej zimie. Obawiała się, że jest naprawdę nienormalna, gdyż tyle czasu spędza na złoszczeniu się. Potem dwoje starszych zaczęło poświęcać swój czas studiom, przyjaciołom i to wprawiło ją w zachwyt. Była prawdziwie zachwycona, chociaż naturalnie czuła się winna z tego powodu. Poczucie winy wydaje się nieomal definicją macierzyństwa.

              Ta powieść uosabia sobą wszystko to, co najbardziej lubię w literaturze angielskiej - spokój, klasę, językowe nierozpasanie, a przede wszystkim pozorny chłód, pod którym - podskórnie - toczy się nieopisanie bolesny dramat. Ta powieść przeraża niemal trafnością obserwacji - Lessing wyciąga na powierzchnię myśli to, co staramy się wyprzeć z naszej świadomości, o czym nie chcemy pamiętać i czego wolelibyśmy nie rozumieć, bo właśnie z tym uświadomieniem przychodzi cierpienie. Stara prawda, że tak zwanym "bożym prostaczkom" żyje się łatwiej, sprawdza się i tutaj. Mądrość, którą daje zrozumienie swojej sytuacji, to ciężar, czasem niezwykle trudny do udźwignięcia.
             Lato przed zmierzchem to snuta powolnie opowieść o Kate Brown, kobiecie w wieku około 45 lat, która całe życie poświęciła budowaniu rodzinnego szczęścia. Byciu żoną i matką oddała się tak dalece, że straciła poczucie własnej tożsamości, własnego indywidualizmu, przestała patrzeć na życie przez pryzmat własnych potrzeb i własnego ja. Życie jej męża i dzieci stało się jej życiem i nawet nie zauważyła momentu, w którym przestała być ich ostoją i przystanią, a stała się potrzebna do bycia kucharką, piastunką, ewentualnie kochanką, jeśli mąż nie był aktualnie zajęty jakąś młodą sekretarką (oczywiście nie przestając darzyć żony szacunkiem i głębokim uczuciem). Z umiarkowaną radością, jak przystało na kobietę tej klasy - żonę poważanego neurologa, przyjęła więc propozycję pracy jako tłumacz dla organizacji "Żywność dla świata". Mąż wyjechał na kontrakt do pracy w USA, dzieci rozjechały się na wakacje i tak zaczęło się najdziwniejsze i najważniejsze lato w jej życiu, jak informuje nas opis na okładce książki.
              Z pozoru wydawać by się mogło, że to historia, która opisana została tak wiele razy, że aż razi banalnością, a temat został wyczerpany na różne sposoby. A jednak... Lessing mnie głęboko poruszyła i zaskoczyła tą opowieścią. Nic, co przytrafia się Kate, nie jest banalne. Nie przeżywa szalonego romansu, przypominając sobie, jaką przyjemność może dawać seks; nie dopuszcza się szalonych zabaw w imię korzystania z chwilowo odzyskanej wolności. Poznaje przystojnego mężczyznę, z którym wybiera się na wakacje, ale ich "miłosna przygoda" ma raczej groteskowy charakter, a Kate dojrzewa do refleksji, że "jeśli kobieta  jest dobrze i prawidłowo dopasowana do mężczyzny, to nie jest jej łatwo nawiązać stosunek z innym". Cała ta romansowa historia kończy się zresztą w zaskakujący sposób...
             Lessing dobrze wie, że Kate, przez lata wciśnięta w ramy bardzo poukładanego życia, nie potrzebuje przygody, ale wyzwolenia. Nie ucieczki "z jednej gęby w drugą gębę", jak powiedziałby Gombrowicz, ale pełnego zrozumienia swojej sytuacji, oddzielenia własnych potrzeb od tego, czego pragnie rodzina, a przede wszystkim odnalezienia się w sytuacji, kiedy wszyscy członkowie jej rodziny mogą sobie radzić sami i ona NIE JEST JUŻ POTRZEBNA. A przynajmniej nie tak, jak dawniej, gdy dzieci były młodsze. Musi poradzić sobie z bólem spowodowanym wyrywaniem się tych pociech z gniazda. Musi odnaleźć dla siebie miejsce w ich życiu i, co najważniejsze, musi w tym wszystkim odnaleźć siebie, swoją - wyłącznie swoją - prawdę o sobie.
            Lektura Lata przed zmierzchem z ogromnym wyczuciem, ale i z bezlitosnym okrucieństwem, uświadamia czytelnikowi, że każda rola, jaką przybiera w życiu sprawia, że tracimy coś z własnej osobowości, dostosowujemy się. Szczególnie rola żony, a przede wszystkim matki... W tym sensie powieść ma wymowę feministyczną. Nie ten aspekt rozważań Lessing wydaje mi się jednak najistotniejszy. Wchodzimy w nasze życiowe role z różnych powodów, ale najbardziej bolesne okazują się te, w które wchodzimy dobrowolnie, z miłości. Z biegiem lat wykarykaturzają się nie tylko one same w sobie, ale i my w nich. Stajemy się niemrawym wspomnieniem samych siebie sprzed lat, tkwimy pomiędzy "muszę" a "powinnam", gubiąc miejsce dla "chcę", a jednak nie wychodzimy z tych ról. Dlaczego? Może dlatego, że ostatecznie to co znane mniej nas przeraża, niż to, co nieznane...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz