czwartek, 28 lipca 2011

Bo wieczność jest terminem naszej miłości...

Wieczność, reż. Sivaroj Kongsakul, Tajlandia 2010.

         Kino azjatyckie ma swoją specyfikę wynikającą z kultury i mentalności Dalekiego Wschodu, w których osiągnięcie wewnętrznej równowagi, nieśpieszność i delektowanie się czasem są niemal warunkiem koniecznym osiągnięcia spokoju.
          Tajwański film Wieczność wpisuje się właśnie w tę nastrojowość. Jest to kino kontemplacyjne, które chyba nie każdego widza jest w stanie zachęcić. Sama nie jestem miłośniczką tego typu filmów, w których ujęcia ciągną się w nieskończoność. W tym wypadku można powiedzieć, że trwają one całą wieczność, tak jakby bohaterowie pragnęli zatrzymać w czasie przeżywane chwili. Już pierwsza scena ma w sobie swoiste uporczywe trwanie, ale też wymowę głęboko symboliczną. To podróż do przeszłości, która wprawdzie była piękna, ale w obliczu wieczności bardzo krucha.
            Jedną z nadrzędnych cech zachowania bohaterów jest ogarniająca wszystkie ich słowa i ruchy czułość, ale w ostatecznym rozrachunku tytuł filmu wydaje się mieć wymowę ironiczną. Nie da się bowiem zakląć miłości w przysięgę na wieczną wierność, nie da się zakląć człowieka w przysięgę... Film, choć jest bardzo poetycki, pokazuje jednak najbardziej prozaiczny fakt naszego życia - że obraca ono ideały w proch pamięci... a czasem zapomnienia.
            Krótka ta notka, bo i filmów do opisania mnóstwo... Być może z czasem do uzupełnienia i pogłębienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz