Kret, reż. Alejandro Jodorowsky, Meksyk 1970.
Zjawisko surrealizmu w kinie nie jest oczywiście nowe, sam surrealizm jest już dziadkiem z brodą, ale dzieła noszące w sobie jego znamiona zawsze niosą ze sobą dużo kontrowersji. O ile w malarstwie surrealizm mnie zachwyca, o ile w literaturze go cenię choć nie do końca rozumiem, to w kinie surrealizm jest dla mnie zupełnie nie do zniesienia, szczególnie w wydaniu - jak się okazuje - Jodorowskiego, którego filmów wcześniej nie oglądałam.
Kret to wedle znawców już klasyka, ale zdecydowanie nie moja poetyka. Nie chodzi o obrazoburcze obrazy, o szarganie świętości, ani nawet o obsceniczność i epatowanie okrucieństwem, przemocą i seksualnością. Rzecz w tym, że wszystko to razem stanowi po prostu obsesyjnie tłusty sos surrealizmu, którego moja wrażliwość nie trawi. Najbardziej gryzie mnie fakt, że nie mogę odmówić temu filmowi całkiem sensownego przesłania, nie można mu także odmówić posługiwania się szeroką paletą symboli kulturowych - od chrześcijaństwa, poprzez tradycję ZEN aż po okultyzm. Film stawia bowiem pytania o zło i postawę wobec zła, a wiec kwestię, która w każdej kulturze jest zasadnicza.
I wywołuje dyskusję. Choć bardzo nie chciałam o tym filmie rozmawiać, choć wyszłam z kina dobrze po północy z poczuciem, że w życiu nie widziałam czegoś tak beznadziejnego, to rozmawiałam o nim z zaprzyjaźnionymi uczestnikami warsztatów jeszcze następnego dnia przy śniadaniu. W tym sensie jest to więc film, który chyba należy zobaczyć - choćby po to, by odpowiedzieć sobie na pytanie o swoje własne granice estetyki w sztuce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz