Meek's Cutoff, reż. Kelly Reichardt, USA 2010.
Podczas festiwalu nie ma czasu na pogłębione analizy, bezpośrednio po obejrzeniu filmu - kiedy za chwilę biegnie się na następny - nie ma nawet czasu na wyciąganie wniosków. W przerwach jest jedynie czas na twórczą dyskusję, z której także rodzi się sporo interpretacyjnych pomsyłów.
Dlatego, aby zdążyć opowiedzieć o każdym obejrzanym przeze mnie filmie na bieżąco, postanowiłam wybierać jakąś jedną myśl, jeden aspekt - taki, który poruszył mnie szczególnie.
Meek's Cutoff to film ciekawy, pokazujący ludzi w sytuacji ekstremalnego wycieńczenia, nie potępiający w czambuł ani nie głoszący pochwały nikogo i niczego. Bohaterowie tego filmu to ludzie, którzy udają się w morderczą podróż do Oregonu, bo w połowie XIX wieku w Stanach taka wyprawa była często jedyną szansą na ułożenie sobie życia. To nie są poszukiwacze złota, którzy za bryłkę kruszcu gotowi są poświęcić wszystko, ani agresywni wojownicy, którzy pragną zagarnąć ziemię należącą rdzennie do Indian. To po prostu trzy młode małżeństwa w drodze do nowego życia. Czy lepszego?
Film zdecydowanie nie odpowiada na to pytanie, pozostawiając widza w całkowitym zawieszeniu. Można potraktować to jako zarzut wobec kompozycji - filmowi zupełnie brak zakończenia. Myślę jednak, że kryje się w tym zabiegu coś ważnego. Ta droga do lepszego życia nigdy się przecież nie kończy, człowiek nie potrafi osiągnąć zadowolenia, jest wiecznym poszukiwaczem. Za wzgórzem może się kryć wybawienię, ale może to być też zapowiedź dalszej męki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz