Bezpańskie psy, reż. Tsai Ming-liang, Tajwan 2013.
W tym roku moje oglądanie filmów
podczas Nowych Horyzontów miało w istocie podróżniczy wymiar. Każda z
obejrzanych przeze mnie produkcji pochodziła z innego kraju, a zatem i z innej
kultury. Oczywiście, najbardziej intrygujące jest to, co najbardziej odległe. Z
moich dotychczasowych doświadczeń wynikało, że kino Bliskiego lub Dalekiego
Wschodu przekraczało moją wytrzymałość na specyficzne dla wrocławskiego
festiwalu długie ujęcia. I chyba stało się coś niebywałego. Otóż nauczyłam się
kontemplować kino…
Do ulubieńców nowohoryzontowej
publiczności należy tajwański reżyser – Tsai Ming-liang. Dla mnie Bezpańskie psy były pierwszym
zetknięciem z tym twórcą. Film trwał 138 minut i składał się z 81 ujęć.
Policzyłam. Zrobiłam to, ponieważ zachwyciło mnie już pierwsze ujęcie. W łóżku
śpi dwoje dzieci. Spokojnie oddychają przytulone do siebie. Przy łóżku siedzi
kobieta, która tępo spogląda w jakąś odległą
przestrzeń, którą widz może sobie tylko wyobrazić. Jednocześnie powolnym,
beznamiętnym ruchem rozczesuje piękne, kruczoczarne włosy.
I każde kolejne ujęcie miało
właśnie taki charakter ruchomego obrazu, a wszystkie one składały się w na poły
realistyczną, na poły senną opowieść. Z tą ruchomością obrazów w sumie wcale
bym jednak nie przesadzała. Wśród tych 81 ujęć zdarzały się takie, które trwały
po kilkanaście minut. I nie tylko nie były nudne, ale wręcz hipnotyzujące
(chyba lubię ostatnio to słowo…). Każdy kadr był doskonale proporcjonalny,
wyważone kolory, odpowiednie operowanie kontrastem, zminimalizowanie ruchu, a
nawet bezruch postaci. To, co na ekranie było rzeczywiście ruchome, brało swój
początek z natury – wiatr, rzeka, deszcz… Ludzie poruszali się bardzo powoli i
na długo zastygali w zapatrzeniu, oczekiwaniu, w cierpieniu.
Mimo estetycznego zachwytu długo
nie rozumiałam sensu takiego budowania
filmowej narracji. Przecież w Ojcu
chrzestnym też nie ma ani jednego złego kadru, a przez cały czas się coś
dzieje i dzieje. Po co więc tworzyć taki film jak Bezpańskie psy? Zamiast tego taniej by wyszła wystawa fotograficzna…
Zrozumiałam jednak i sens, i niezwykłość tego filmu, patrząc na przedostatnie
(chyba) ujęcie. Przez blisko piętnaście minut bserwowałam dwie twarze
wpatrzone w obraz. Tych dwoje nie powiedziało do siebie ani słowa. Na ich
twarzach działa się jednak cała opowieść – o miłości, tęsknocie, lęku przed zbliżeniem
i lęku przed oddaleniem się od siebie, o zagubieniu, niemocy, a przede
wszystkim o poczuciu osamotnienia. Zachwyciło mnie, że mogę bezkarnie
przyglądać się intymności tych twarzy – nigdzie indziej nie byłoby to możliwe.
Słów w filmie jest niewiele, a to,
co najważniejsze zamyka się w obrazach i symbolach. Wielu z nich nie rozumiem,
choć większość intuicyjnie potrafię chyba odczytać. To film o samotności
człowieka w świecie cywilizacyjnej pustki, o bezradności wobec mechanizmów
globalizacji, o frustracji wynikającej ze zniewolenia codziennymi obowiązkami. Z
drugiej strony Tsai Ming-liang pokazuje, jak łatwo się odczłowieczyć. Zamienić
w zwierzę, które zaspokaja tylko najbardziej podstawowe potrzeby – najeść się i
wyspać. Brzmi znajomo? Człowiek zlagrowany Borowskiego też tak funkcjonował...
Ta metafora współczesnego świata
jest zatem porażająca. Świat jako wielki obóz koncentracyjny, w którym każdy
jest od kogoś lub czegoś zależny. Nie da się być jego częścią bez utraty
godności. Jesteśmy bowiem wszyscy trybikami w machinie zniewolenia i (samo)zniszczenia.
Jeśli chcemy być niezależni i wolni, pozostaje nam jedynie wybór żywota
bezpańskiego psa…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz