czwartek, 7 sierpnia 2014

Być albo nie być... bezpańskim psem.



Bezpańskie psy, reż. Tsai Ming-liang, Tajwan 2013.

W tym roku moje oglądanie filmów podczas Nowych Horyzontów miało w istocie podróżniczy wymiar. Każda z obejrzanych przeze mnie produkcji pochodziła z innego kraju, a zatem i z innej kultury. Oczywiście, najbardziej intrygujące jest to, co najbardziej odległe. Z moich dotychczasowych doświadczeń wynikało, że kino Bliskiego lub Dalekiego Wschodu przekraczało moją wytrzymałość na specyficzne dla wrocławskiego festiwalu długie ujęcia. I chyba stało się coś niebywałego. Otóż nauczyłam się kontemplować kino…
Do ulubieńców nowohoryzontowej publiczności należy tajwański reżyser – Tsai Ming-liang. Dla mnie Bezpańskie psy były pierwszym zetknięciem z tym twórcą. Film trwał 138 minut i składał się z 81 ujęć. Policzyłam. Zrobiłam to, ponieważ zachwyciło mnie już pierwsze ujęcie. W łóżku śpi dwoje dzieci. Spokojnie oddychają przytulone do siebie. Przy łóżku siedzi kobieta, która tępo spogląda w jakąś odległą przestrzeń, którą widz może sobie tylko wyobrazić. Jednocześnie powolnym, beznamiętnym ruchem rozczesuje piękne, kruczoczarne włosy.
I każde kolejne ujęcie miało właśnie taki charakter ruchomego obrazu, a wszystkie one składały się w na poły realistyczną, na poły senną opowieść. Z tą ruchomością obrazów w sumie wcale bym jednak nie przesadzała. Wśród tych 81 ujęć zdarzały się takie, które trwały po kilkanaście minut. I nie tylko nie były nudne, ale wręcz hipnotyzujące (chyba lubię ostatnio to słowo…). Każdy kadr był doskonale proporcjonalny, wyważone kolory, odpowiednie operowanie kontrastem, zminimalizowanie ruchu, a nawet bezruch postaci. To, co na ekranie było rzeczywiście ruchome, brało swój początek z natury – wiatr, rzeka, deszcz… Ludzie poruszali się bardzo powoli i na długo zastygali w zapatrzeniu, oczekiwaniu, w cierpieniu.
Mimo estetycznego zachwytu długo nie rozumiałam sensu takiego budowania  filmowej narracji. Przecież w Ojcu chrzestnym też nie ma ani jednego złego kadru, a przez cały czas się coś dzieje i dzieje. Po co więc tworzyć taki film jak Bezpańskie psy? Zamiast tego taniej by wyszła wystawa fotograficzna… Zrozumiałam jednak i sens, i niezwykłość tego filmu, patrząc na przedostatnie (chyba) ujęcie. Przez blisko piętnaście minut bserwowałam dwie twarze wpatrzone w obraz. Tych dwoje nie powiedziało do siebie ani słowa. Na ich twarzach działa się jednak cała opowieść – o miłości, tęsknocie, lęku przed zbliżeniem i lęku przed oddaleniem się od siebie, o zagubieniu, niemocy, a przede wszystkim o poczuciu osamotnienia. Zachwyciło mnie, że mogę bezkarnie przyglądać się intymności tych twarzy – nigdzie indziej nie byłoby to możliwe.
Słów w filmie jest niewiele, a to, co najważniejsze zamyka się w obrazach i symbolach. Wielu z nich nie rozumiem, choć większość intuicyjnie potrafię chyba odczytać. To film o samotności człowieka w świecie cywilizacyjnej pustki, o bezradności wobec mechanizmów globalizacji, o frustracji wynikającej ze zniewolenia codziennymi obowiązkami. Z drugiej strony Tsai Ming-liang pokazuje, jak łatwo się odczłowieczyć. Zamienić w zwierzę, które zaspokaja tylko najbardziej podstawowe potrzeby – najeść się i wyspać. Brzmi znajomo? Człowiek zlagrowany Borowskiego też tak funkcjonował...
Ta metafora współczesnego świata jest zatem porażająca. Świat jako wielki obóz koncentracyjny, w którym każdy jest od kogoś lub czegoś zależny. Nie da się być jego częścią bez utraty godności. Jesteśmy bowiem wszyscy trybikami w machinie zniewolenia i (samo)zniszczenia. Jeśli chcemy być niezależni i wolni, pozostaje nam jedynie wybór żywota bezpańskiego psa…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz