Drakula 3D, reż. Dario Argento, Włochy - Francja - Hiszpania 2012.
Dario Argento – podobno reżyser
kultowy i przez Nowe Horyzonty uwielbiany. Na festiwalu widziałam świetny film
jego córki Asi Argento (Dziewczynka z kotem). Żałuję, że nie mogę sama ocenić istoty kultowości tego twórcy, ale
po obejrzeniu Draculi 3D mam na to
niewątpliwą chrapkę.
O dziele nie będzie długo. Nie
było to Nosferatu Grzegorza Jarzyny (koprodukcja
TR i Narodowego), nad którym trzeba się jednak intelektualnie nieco namęczyć.
Zresztą, Jarzyna jako człowiek znalazł się na mojej czarnej liście – nie zjawił
się na spotkaniu dla nauczycieli zorganizowanym przez NHEF podczas warsztatów. Widz
to widz, trzeba go szanować, a pan Jarzyna wyłączył telefon, jego agent również
i nie tylko nie przyszedł, ale nawet nie poinformował nikogo, że przyjść nie
zamierza. Po powrocie do domu wyraziłam swój żal na fanpagu TR do skądinąd
bardzo cenionego przeze mnie artysty. Odpowiedziano, przeproszono. I co z tego.
Przeprosiny przyjęłam, ale niesmak pozostał. Rzadko identyfikuję się ze
środowiskiem nauczycieli (robię raczej co mogę, żeby tego uniknąć). W tym
wypadku jednak poczułam się solidarnie zlekceważona. Nie jestem pewna czy pan Jarzyna
potraktowałby tak nonszalancko na przykład spotkanie z biznesmenami, którzy
mogą zdobyć się na dotacje dla jego twórczości. Wielki artysta, mały człowiek.
Jakie to, niestety częste. I jak smutne…
Wróćmy jednak do naszych baranów
(kogo cytuję, Ten wie), bo Nosferatu nie
pojawiło się tutaj jedynie jako okazja do wynurzeń na temat Jarzyny. Spektakl
widziałam dawno, blisko trzy lata temu i nie pamiętam już zbyt wiele. Na pewno
literacki pierwowzór stanowił dla twórców jedynie pretekst. W pamięci pozostała
mi atmosfera – senna i depresyjną oraz scenografia przecudnej urody, która
pogłębiała wrażenie oniryczności. Wydaje mi się, że Jarzyna wtedy
zahipnotyzował widownię i przeniósł ją w rejony poza świadomością. Wychodząc ze
spektaklu, miałam głębokie uczucie przygnębienia i kryzysu emocjonalnego.
Tytułowy wampir pozostał w mojej pamięci symbolem niemożliwej ucieczki od
siebie, której efektem jest niszczenie wszystkich wokół i samego siebie.
Argento natomiast potraktował
powieść Brama Stockera z pozoru dosłownie. Wierna adaptacja, historia
opowiedziana z koniecznymi skrótami, ale osadzona w epoce i tak
zwanym „hollywoodzkim stylu”. Wiadomo jednak, że w kinie niej jest istotne CO,
ale JAK. Wystarczyło pierwszych kilka minut filmu, żeby zauważyć jak Argento
zmyślnie bawi się konwencją staroświeckiego horroru. A technika 3D jest w tym
wypadku dodatkowym atutem. Wyobraźcie sobie nóż, który leci dosłownie między
Wasze oczy. Leci i wbija w fotel, torturując śmiechem. Apogeum Argento osiąga w
chwili, gdy po schodach domu Lucy gramoli się ogromny zielony pasikonik…
Bawiłam się świetnie, ale po
wyjściu z kina nieustannie towarzyszyło mi pytanie, po co robić taki film? No
po co? Może dlatego właśnie, że można. Kino, teatr, literatura są oczywiście
nośnikami wartości, mądrości dostępnej wybrańcom bogów, obdarzonym owym szóstym
zmysłem, którym razem z mlekiem podano nektar i ambrozję. Z drugiej jednak
strony kino (a teatr i literatura takoż) jest rozrywką i musi być robione z
pasją, z radością. Takie filmy jak Dracula 3D przypominają chyba o tym i trochę grają na
nosie niektórym festiwalowym snobom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz