Moje ślepe serce, reż. Peter Brunner, Austria 2013.
Jeden z trzech filmów
konkursowych, które udało mi się zobaczyć – pozostałe to Biały cień i Jak całkowicie
zniknąć. Filmy konkursowe na Nowych Horyzontach mają specyficzny charakter,
są zdecydowanie niekomercyjne, a w każdym razie rzadko takie są. Wynika to
przede wszystkim z ich poetyki, z faktury taśmy filmowej, z pracy kamery,
montażu. W filmach, do których większość widzów jest przyzwyczajona, wszystkie te
wymienione elementy służą ułatwieniu odbioru. Jako widzowie jesteśmy więc
rozpieszczeni. W filmach na główny konkurs festiwalowy widać szwy, widać pewną
nieprzystawalność pomysłów reżysera do możliwości percepcyjnych przeciętnego
widza i, co ważniejsze, jest to efekt w pełni zamierzony. Nie oznacza on wcale
lekceważenia widza, jest raczej wyrazem swego rodzaju sprzeciwu wobec ograniczeń,
na które pozwalamy sobie z przyzwyczajenia do kina łatwego w odbiorze.
Skłamałabym jednak, próbując
przekonać moich Czytelników, że dobrze czuję się na sali kinowej, gdy nie
rozumiem, co oglądam. Peter Brunner, reżyser
filmu Moje ślepe serce nie ma litości
dla widza. Obraz jest czarno biały, nakręcony kamerą video, z ręki. Akcja
fragmentaryczna, pozbawiona chronologii, łącząca wątki z pozoru zupełnie
niełączliwe. A przy tym film jest brutalny, nagromadzone w nim przejawy agresji
i autoagresji wydają się nie mieć przyczyny, przez co ich wymowa jest jeszcze
mocniejsza. Jeden z widzów zapytał nawet reżysera o sens takiego epatowania
przemocą, ale twórca nie był zbyt rozmowny, nie chciał odpowiadać na pytania.
Przyznał jednak, że pod wieloma
względami jest to film bardzo osobisty. Szczególnie dwa tematy zostały
potraktowane obsesyjnie – relacje z matką i choroba. Pierwszy z nich wyraża się w niezwykle zmysłowej relacji matki z synem, można tu mówić o wyraźnym kompleksie Edypa. Istotniejszy jednak dla mnie jako odbiorcy jest temat drugi. Główny bohater filmu
cierpi bowiem na Zespół Marfana. Każda choroba jest specyficznym rodzajem uwięzienia,
ograniczenia. Marfan jednak działa chyba na wszystkie układy organizmu
człowieka. Najczęstszym objawem jest niemal całkowita utrata wzroku,
charakterystyczny wygląd – bardzo szczupła sylwetka, wychudzona i pozbawiona
mięśni, długie nogi przy stosunkowo krótkim tułowiu. A przy tym choroba
oddziałuje także na układ neurologiczny, powodując różnego rodzaju zaburzenia
osobowości.
Brunner przyznał, że temat choroby jest mu
bliski ze względu na własne doświadczenia z ciałem, które odmawia współpracy; z
chorobą, która zawsze w mniejszy lub większy sposób wyklucza ze społeczeństwa. Te
doświadczenia łączą reżysera z aktorem, grającym główną rolę - Christosem Haasem,
który także cierpi na zespół Marfana.
Z mojego punktu widzenia
najistotniejszym walorem tego filmu był fakt, że jeszcze zanim wyszłam z sali
kinowej, sprawdziłam na czym polega ta choroba. Czy zrobiłabym to po filmie w
tradycyjny sposób opowiadający tę historię? Chyba nie, bo wszystko podano by mi
na tacy. A wiedza bierze się przecież z własnych poszukiwań.
Film jest okrutny. Bohater jest
okrutny. Reżyser jest okrutny. I chyba nie ma innego sposobu, żeby o takim
doświadczeniu opowiedzieć prawdziwie. To nie jest film do podobania się, ani
nawet do rozumienia w kategoriach fabularnych. Ważniejsze wydaje mi się
pokazanie koszmaru, w jakim żyje człowiek chory i tą chorobą ograniczony. Wykoślawiony.
Zewnętrznie i wewnętrznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz