Turysta - siła wyższa, reż. Ruben Östlund, Szwecja 2014.
Podobno Ruben Östlund jest uczniem
Hanekego. Wpływy wielkiego mistrza w Turyście
są wyraźne, a nawet powiedziałabym nazbyt wyraźne. Grubymi nićmi wydaje mi
się szyty ten dystans i filmowe złamanie realistycznej „czwartej ściany”.
Krótko mówiąc, mimo kuluarowych zachwytów, Turysta
– siła wyższa był dla mnie pewnym rozczarowaniem.
Nie aż takim jednak, żeby wyjść z
kina. O nie! Historia bowiem jest opowiedziana i z wyczuciem suspensu, i z
poczuciem humoru i ze świadomością poziomu komplikacji relacji międzyludzkich.
W dodatku na bardzo subtelnej tkance, na co dzień nieuświadomionej i
traktowanej bez odpowiedniej refleksji. Film opowiada bowiem o tym, co ukryte
jest za nieskazitelną fasadą. Jak ramka ze zdjęciem rodziny – uśmiech, zabawa
na śniegu, radość z bycia razem i wieczne oddanie. To na zewnątrz, a pod spodem
grzyb toczący ten papierek z fotografią. Od pozowania szczęśliwej rodzinki do
zdjęć zaczyna się zresztą film.
Poznajemy więc szczęśliwą kobietę,
która przyjeżdża na narty z mężem i dwójką dzieci. Piękne obrazki wspólnej
zabawy i wypoczynku delikatnie zakłócają mimochodem rzucane przez kobietę uwagi
o zapracowaniu męża, który wreszcie znalazł chwilę tylko dla nich. Domyślamy
się zatem, że niby różowo, a jednak ponuro… Przynajmniej na co dzień. Od święta
sielanka…
Tę sielankę zakłóca jednak
przygoda z lawiną. Podczas obiadu na restaurację spada lawina śniegu. Kobieta zostaje
z dziećmi, a mąż bierze telefon, rękawice i… ucieka. Gdyby jeszcze lawina była
prawdziwa, żona z dziećmi zginęłyby pod śniegiem, a on przed światem odgrywałby
zrozpaczonego wdowca. W skrytości ducha natomiast zalewałby poczucie winy
mocnymi trunkami lub po przepisowym okresie żałoby, założyłby nową rodzinę.
Na nieszczęście dla niego, lawina
okazuje się tylko jedną z atrakcji turystycznych, a jego uroczej żonie nie
umknął fakt, że przystojny i uwielbiany mąż jest zwykłym tchórzem i egoistą.
Zaczyna się między nimi emocjonalna przepychanka, bo ona ma uzasadniony żal. I
nie przekona mnie, że w sytuacji ekstremalnej człowiek jest nieobliczalny.
Jest, ale to nie zwalnia z odpowiedzialności. A w każdym razie nie zwalnia z
uczciwości. O ile bowiem rozumiem jeszcze, że omsknęły się trochę facetowi
odwaga i miłość do rodziny, o tyle tak perfidnego udawania, że białe jest
czarne, a czarne białe (i bez skojarzeń, proszę!) nie rozumiem i nie akceptuję. Dodam jeszcze mimochodem, że reżyser wyjątkowo paskudnie portretuje męskie ofiary kryzysu wieku średniego.
I gdyby film był na poważnie, zakończyłoby
się jakimś dramatycznym rozstaniem, które i u Östlunda wisi na włosku. Ponieważ
jednak reżyser bezceremonialnie przechodzi od powagi do śmiechu i z powrotem, bohater
dostaje drugą szansę. Przedstawienie dla dzieci odegrane do spółki z żoną
pozwala mu w oczach pociech odzyskać wizerunek Wielkiego Taty, Superbohatera. Tyle
że zostaje jeszcze ostatnia scena, która wszystko inne stawia pod znakiem
zapytania.
Po zakończeniu filmu uznałam (w
rozmowie z Koleżanką), że ostatnia scena była niepotrzebna. Wystarczyłoby
zakończyć film ujęciem szczęśliwej rodzinki wracającej do domu. Im więcej
jednak o tym myślę, tym bardziej mam wrażenie, że to właśnie ta ostatnia scena
jest kwintesencją całego filmu. Można bowiem udawać, ile się chce, ale prawda
ostatecznie i tak wyjdzie na jaw. I znowu to kobieta okaże się być tą, która nie
boi się ani zawalczyć, ani zaprotestować, ani ratować życie swojej rodziny.
Czy jest to film o upadku ideału
mężczyzny, który wobec kobiecej ekspansji wycofał się i uznał, że już nic nie
musi? A może jest to film o człowieku, który po prostu nie zawsze dorasta do
własnych o sobie wyobrażeń… Trochę męczyło mnie, że nie mogłam jednoznacznie
określić nastroju tego dzieła. Powaga, ironia czy żart? Stąd to niewątpliwe
rozczarowanie. Ale z każdym kolejnym napisanym w tym miejscu słowem dochodzę do
wniosku, że Östlund bardzo subtelnie, a jednocześnie niezwykle ostro kpi sobie
z naszego przekonania, że jesteśmy bez skazy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz