Żona policjanta,
reż. Philip Gröning, Niemcy 2013.
To już ostatni festiwalowy wpis i
mój ostatni film na tegorocznych Nowych Horyzontach. Ostatni i chyba
najważniejszy. Obok Białego Boga. Z
tą różnicą, że Mundruczó wzbudził zachwyt, a film Philipa Gröninga uruchomił
wyobraźnię i pamięć. Uruchomił boleśnie. Może dlatego z trudem przychodzi mi
dobieranie zdań…
Temat przemocy w rodzinie czy w
związku nie jest ani nowy, ani oryginalny. Sztuką jest jednak zrobić film,
który nie banalizuje i nie spłyca tematu. Znalezienie takiej formuły, która
sprawi, że po wyjściu z kina na długo pozostanie w głowie pulsująca rana, że
problem nie spłynie jak przysłowiowa woda po kaczce to nie tyle wyzwanie, co
rodzaj zobowiązania wobec tych, którzy na co dzień stykają się z prawdziwą
przemocą.
Żona policjanta to swoisty
filmowy poemat o złu, które wdziera się między ludzi. Myślę, że reżyser
świadomie wybrał dość stereotypowo swego bohatera - policjant, który w domowym
zaciszu tłucze żonę, to całkiem powszechne wyobrażenie. Uproszczenie schematu
motywacji pozwala zobaczyć, że problem dotyczyć może każdego. Policjant styka
się z gwałtem, śmiercią i musi odreagować. A lekarz? Pacjent może mu przecież
umrzeć na stole. A nauczyciel? Sama dobrze wiem, jakie spustoszenie pozostaje
po całym dniu w szkole. A sfrustrowany dozorca? Przykłady można by mnożyć, bo
nie od wykonywanego zawodu zależy skłonność do agresji. Wybierając na bohatera
policjanta, reżyser mógł skupić się na samym zjawisku przemocy i próbie
zdiagnozowania jej źródeł. Przede wszystkim jednak na dramatycznym splocie
relacji kata i ofiary. Pytanie o to dlaczego bita ofiara nie odchodzi jest
jedną z największych zagadek ludzkiej psychiki.
Philip Gröning, kreując bohaterów,
stosuje zasadę behawioryzmu – nie ocenia, nie subiektywizuje relacji między
nimi, po prostu pokazuje obrazki z życia młodej pary z małym dzieckiem, która
żyje w eleganckiej i czystej dzielnicy na przedmieściach. I wcale nie epatuje
brutalnością – podczas trzygodzinnego seansu oglądamy może dwie sceny faktycznej,
fizycznej przemocy. Bo Philip Gröning wpadł na genialny w swojej
prostocie pomysł. Wiem, że słowo „genialny” jest wielkie i nie należy go
nadużywać. Zaznaczam więc, że w tym wypadku robię to z pełną świadomością i
odpowiedzialnością.
Film zbudowany jest z
sześćdziesięciu rozdziałów, z których każdy podzielony jest na dwie części –
początek i koniec. Zabieg ten w pierwszej fazie filmu wydaje się irytujący i
niezrozumiały, ponieważ każdy „koniec” to kilkusekundowe wyciemnienie kadru.
Sens tego pomysłu dotarł do mnie, gdy gdzieś po dwudziestym rozdziale w migawce
z nagłówkiem „początek” zobaczyłam siniak na udzie kobiety.
Czarne kadry. Zasłona milczenia. W
ich kontekście symbolika niektórych ujęć, obrazki rodzinnej sielanki, czystego
domu będącego obszarem zamknięcia nabierają przerażającego wymiaru. Nikt nie
wie i nikt, kto przemocy nie doświadczył, nie zrozumie lęku, poniżenia i
uzależnienia od swego oprawcy. Ten czarny kadr jest dla mnie wyrazem świadomej
niemocy twórczej – opowiedzieć o traumie przez jej przemilczenie to jedyny
według reżysera sposób na dotknięcie tego tematu.
Bardzo skuteczny. Kiedy wyszłam z
kina, długo nie mogłam dojść do siebie. Nie tylko dlatego, że nagle zaczęłam
przyglądać się uśmiechniętym parom na ulicy z pytaniem ile kobiet nosi siniaki
pod bluzką. Mignęło mi też kilka obrazków z zamierzchłej już na szczęście
przeszłości. Jakaś poduszka, która podczas awantury śmignęła mi przed twarzą
i wylądowała na ścianie. Raniące słowa
celujące w samoocenę. Kilkutygodniowe milczenie, bo nie chciało mi się zrobić
kanapek…
Czy to mógł być „początek”? Jaki
byłby „koniec”?
Bardzo mnie dotknął ten film. To
wszystko…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz