wtorek, 12 sierpnia 2014

Czarne kadry.



 Żona policjanta, reż.  Philip Gröning, Niemcy 2013.

To już ostatni festiwalowy wpis i mój ostatni film na tegorocznych Nowych Horyzontach. Ostatni i chyba najważniejszy. Obok Białego Boga. Z tą różnicą, że Mundruczó wzbudził zachwyt, a film Philipa Gröninga uruchomił wyobraźnię i pamięć. Uruchomił boleśnie. Może dlatego z trudem przychodzi mi dobieranie zdań…
Temat przemocy w rodzinie czy w związku nie jest ani nowy, ani oryginalny. Sztuką jest jednak zrobić film, który nie banalizuje i nie spłyca tematu. Znalezienie takiej formuły, która sprawi, że po wyjściu z kina na długo pozostanie w głowie pulsująca rana, że problem nie spłynie jak przysłowiowa woda po kaczce to nie tyle wyzwanie, co rodzaj zobowiązania wobec tych, którzy na co dzień stykają się z prawdziwą przemocą.
Żona policjanta  to swoisty filmowy poemat o złu, które wdziera się między ludzi. Myślę, że reżyser świadomie wybrał dość stereotypowo swego bohatera - policjant, który w domowym zaciszu tłucze żonę, to całkiem powszechne wyobrażenie. Uproszczenie schematu motywacji pozwala zobaczyć, że problem dotyczyć może każdego. Policjant styka się z gwałtem, śmiercią i musi odreagować. A lekarz? Pacjent może mu przecież umrzeć na stole. A nauczyciel? Sama dobrze wiem, jakie spustoszenie pozostaje po całym dniu w szkole. A sfrustrowany dozorca? Przykłady można by mnożyć, bo nie od wykonywanego zawodu zależy skłonność do agresji. Wybierając na bohatera policjanta, reżyser mógł skupić się na samym zjawisku przemocy i próbie zdiagnozowania jej źródeł. Przede wszystkim jednak na dramatycznym splocie relacji kata i ofiary. Pytanie o to dlaczego bita ofiara nie odchodzi jest jedną z największych zagadek ludzkiej psychiki.
Philip Gröning, kreując bohaterów, stosuje zasadę behawioryzmu – nie ocenia, nie subiektywizuje relacji między nimi, po prostu pokazuje obrazki z życia młodej pary z małym dzieckiem, która żyje w eleganckiej i czystej dzielnicy na przedmieściach. I wcale nie epatuje brutalnością – podczas trzygodzinnego seansu oglądamy może dwie sceny faktycznej, fizycznej przemocy. Bo  Philip Gröning wpadł na genialny w swojej prostocie pomysł. Wiem, że słowo „genialny” jest wielkie i nie należy go nadużywać. Zaznaczam więc, że w tym wypadku robię to z pełną świadomością i odpowiedzialnością.
Film zbudowany jest z sześćdziesięciu rozdziałów, z których każdy podzielony jest na dwie części – początek i koniec. Zabieg ten w pierwszej fazie filmu wydaje się irytujący i niezrozumiały, ponieważ każdy „koniec” to kilkusekundowe wyciemnienie kadru. Sens tego pomysłu dotarł do mnie, gdy gdzieś po dwudziestym rozdziale w migawce z nagłówkiem „początek” zobaczyłam siniak na udzie kobiety.
Czarne kadry. Zasłona milczenia. W ich kontekście symbolika niektórych ujęć, obrazki rodzinnej sielanki, czystego domu będącego obszarem zamknięcia nabierają przerażającego wymiaru. Nikt nie wie i nikt, kto przemocy nie doświadczył, nie zrozumie lęku, poniżenia i uzależnienia od swego oprawcy. Ten czarny kadr jest dla mnie wyrazem świadomej niemocy twórczej – opowiedzieć o traumie przez jej przemilczenie to jedyny według reżysera sposób na dotknięcie tego tematu.
Bardzo skuteczny. Kiedy wyszłam z kina, długo nie mogłam dojść do siebie. Nie tylko dlatego, że nagle zaczęłam przyglądać się uśmiechniętym parom na ulicy z pytaniem ile kobiet nosi siniaki pod bluzką. Mignęło mi też kilka obrazków z zamierzchłej już na szczęście przeszłości. Jakaś poduszka, która podczas awantury śmignęła mi przed twarzą i  wylądowała na ścianie. Raniące słowa celujące w samoocenę. Kilkutygodniowe milczenie, bo nie chciało mi się zrobić kanapek…
Czy to mógł być „początek”? Jaki byłby „koniec”?
Bardzo mnie dotknął ten film. To wszystko…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz