Zawsze woda, reż. Naomi Kawase, Japonia - Francja - Hiszpania 2014.
W tym roku po raz pierwszy
naprawdę posmakowałam festiwalu i nawet udało mi się w końcu zapamiętać
nazwiska twórców szczególnie ważnych dla Nowych Horyzontów . Naomi Kawase należy
do ulubionych i z obawą (wspominałam już, że azjatyckie kino wzbudza we mnie
spore obawy), ale też ciekawością wybrałam się na film tej japońskiej
reżyserki.
Było może kilka niepotrzebnych dłużyzn,
ale cały obraz jest naprawdę piękny i poruszający. To taki film, w którym każdy
może znaleźć coś dla siebie. Jednocześnie Kawase nie wpada w pułapkę tworzenia
filmu „dla wszystkich i dla nikogo”.
Przede wszystkim cudowne zdjęcia.
Morze spokojne, rozmarzone, słoneczne, ponure, groźne, śmiertelne. Morze za
dnia i nocą. Morze, które stanowi dla bohaterów centrum świata, źródło dochodu,
obsesji, lęków, ale i wyciszenia, ucieczki lub prostego relaksu. Urocza jest
scena, gdy główna bohaterka pływa w szkolnym mundurku i uśmiecha się przez fale do swego wujka.
Wujek to zresztą w tym filmie
postać bardzo symboliczna. Jest ubrany na biało (a jak wiadomo kolorem żałoby
jest biel, a nie czerń) i pojawia się już w pierwszym ujęciu. Zabija biało
kozę. To ubój rytualny, przywiązane za nogi zwierzę wydaje straszne jęki, gdy
nacina mu się kark, by wolno popłynęła struga krwi. Ta scena powtarza się w
filmie dwukrotnie jak symboliczny nawias, w który wpisany został dramat śmierci
i śmiertelności. Bohaterowie tego filmu dojrzewają do pogodzenia się z faktem
nieprzemijalności własnej i najbliższych. Śmierć jest klamrą spijającą
fabularnie cały film. Zaczyna się od śmierci nieznanego człowieka, który utonął
w rozwścieczonym morzu.Budzi ona przerażenie mieszkańców, zwłaszcza
jednego z pary głównych bohaterów.
Cały ten film jest zresztą opowieścią o
dojrzewaniu, na wielu płaszczyznach. Główni bohaterowie to para nastolatków,
których zaczyna łączyć uczucie. Dojrzewają więc do bliskości, do okazywania jej
sobie, do rozumienia gestów wycofania i czułości, które są jak przypływy i
odpływy wszechobecnego morza. Najważniejsze jest jednak ich dojrzewanie do
odpowiedzialności i równowagi. Jedno z nich musi pogodzić się ze śmiercią
matki, a drugie rozpaczliwie pragnie swoją matkę, pogrążoną w romansach i
własnych ucieczkach, odzyskać.
Nastoletni bunt i niezgoda na porządek tego niedoskonałego świata zostają tutaj zderzone zarówno z mądrością, jak i z głupotą dorosłych. Młodzi bohaterowie uczą się, że nic nie jest doskonałe, ale ze wszystkiego można wycisnąć jakieś dobro, jakieś piękno. Kawase z czułością przygląda się miotaniu młodego człowieka, stopniowo pozbywającego się złudzeń, bo wie, że każdy musi przez to przejść.
Nieco sentymentalny, ale bardzo
mądry jest ten film. Pozostawił mnie z poczuciem, że nie warto kierować się w
życiu lękiem. A już najmniej należy bać się tego, co nieuniknione. Śmierć jest
dla żyjącego człowieka na ogół czymś abstrakcyjnym, niemożliwym. Dlatego się
jej boimy i jest wielką sztuką ten lęk opanować. Kawase pokazuje śmierć jako
rytuał przejścia, w którym uczestniczy umierający i wszyscy jego bliscy, którzy
tańcem i śpiewem pomagają odejść. Takie umieranie to nie umieranie, tylko
początek podróży…
A przy okazji: plakat do filmu przypomina mi plakat do mojego ukochanego filmu z czasów licealnych, Wielkiego Błękitu Luca Besson. Tam też zejście w morskie głębiny było początkiem nowej podróży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz