Attenberg, reż. Athina Rachel Tsangar, Grecja 2010.
Nowe kino greckie to chyba nie
moja przygoda. Dwa lata temu obejrzałam na NH film Wasted Youth, reżyserowany przez tandem Argyris Papadimitropoulos i Jan Vogel i było to wielkie rozczarowanie. W tym roku skusiłam się na słynnego laureata głównego
konkursu sprzed kilku lat – film, który był bardzo nieoczywistym werdyktem jury.
Attenberg.
Fabuła bardzo prosta, wręcz
schematyczna. Młoda dziewczyna wchodzi w dorosłe życie. Sferę doznań zmysłowych
i inicjację seksualną poznaje dzięki pomocy znacznie bardziej doświadczonej
przyjaciółki. Moralną i filozoficzną naturę świata tłumaczy jej umierający
ojciec. To z nim ogląda słynne programy przyrodnicze Richarda Attenborough
(Attenberga) i w ten sposób odnajduje klucz do zrozumienia ludzkiej natury.
Uczy się, że człowiekiem kierują instynkty, ale tego nie akceptuje. Rodzi się w
niej bunt wobec obezwładniającej natury, na którą nie ma wpływu. Przyjmuje
postawę odrzucenia tego, co instynktowne, co zwierzęce. A ponieważ człowieka do
zwierzęcia najbardziej zbliża jej zdaniem seks, postanawia całkowicie zrezygnować z tej
formy kontaktu z drugim człowiekiem. Proces dojrzewania bohaterki dzieje się
jednak niejako wbrew jej woli – gdy poznaje mężczyznę, w którym się zakochuje,
pojawia się także potrzeba zbliżenia. Jest w tym i miłość, i ciekawość
pierwszego fizycznego kontaktu z mężczyzną. Ładne to nawet, ale trochę puste.
Nie przekonały mnie też iście Brechtowskie zabiegi, prowadzące do
zbudowania tzw. „efektu obcości”. Bohaterki chodzą pod ramię
ulicami miasteczka i wykonują jakiś dziwny taniec, recytując jednocześnie
poematy o miłości lub fragmenty programów Attenborough. Nawet w teatrze ten
dystans bywa trudny jako strawa intelektualna, ale w kinie nie przemawia do
mnie zupełnie. Miałam w tym roku bardzo otwarty umysł na nowatorskie kino, ale
nie udało mi się dostrzec sensu tych tanecznych spacerów. Rozkładam ręce. Nie
rozumiem… A co ważniejsze – nie czuję.
Jest jednak w filmie jedna scena,
warta spędzenia z Attenbergiem ponad półtorej godziny. To scena śmierci ojca bohaterki. Biała sala szpitalna. Odchodzący
ojciec leży na łóżku, a dziewczyna z przenośnego odtwarzacza puszcza płytę z
ulubioną popową piosenką ojca. I tańczy. Ten taniec nie jest ładny,
dopracowany, elegancki. To raczej bezładne podskakiwanie w rytm muzyki (moi
koledzy w liceum taki styl tańca nazywali pogowaniem), rękawy wyciągniętego
swetra sprawiają, że dziewczyna zdaje się wprawiać w ruch powietrze wokół
siebie. Za chwilę odejdzie razem z ojcem…
Nie mogę pozbyć się wrażenie, że
ta prosta historia opowiedziana znacznie prościej, miałaby znacznie większą
siłę rażenia. Szkoda…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz