piątek, 8 sierpnia 2014

Czy człowiek to zwierzę?



Attenberg, reż. Athina Rachel Tsangar, Grecja 2010.

Nowe kino greckie to chyba nie moja przygoda. Dwa lata temu obejrzałam na NH film Wasted Youth, reżyserowany przez tandem Argyris Papadimitropoulos i Jan Vogel i było to wielkie rozczarowanie. W tym roku skusiłam się na słynnego laureata głównego konkursu sprzed kilku lat – film, który był bardzo nieoczywistym werdyktem jury.  Attenberg.
Fabuła bardzo prosta, wręcz schematyczna. Młoda dziewczyna wchodzi w dorosłe życie. Sferę doznań zmysłowych i inicjację seksualną poznaje dzięki pomocy znacznie bardziej doświadczonej przyjaciółki. Moralną i filozoficzną naturę świata tłumaczy jej umierający ojciec. To z nim ogląda słynne programy przyrodnicze Richarda Attenborough (Attenberga) i w ten sposób odnajduje klucz do zrozumienia ludzkiej natury. Uczy się, że człowiekiem kierują instynkty, ale tego nie akceptuje. Rodzi się w niej bunt wobec obezwładniającej natury, na którą nie ma wpływu. Przyjmuje postawę odrzucenia tego, co instynktowne, co zwierzęce. A ponieważ człowieka do zwierzęcia najbardziej zbliża jej zdaniem seks, postanawia całkowicie zrezygnować z tej formy kontaktu z drugim człowiekiem. Proces dojrzewania bohaterki dzieje się jednak niejako wbrew jej woli – gdy poznaje mężczyznę, w którym się zakochuje, pojawia się także potrzeba zbliżenia. Jest w tym i miłość, i ciekawość pierwszego fizycznego kontaktu z mężczyzną. Ładne to nawet, ale trochę puste.
Nie przekonały mnie  też iście Brechtowskie zabiegi, prowadzące do zbudowania tzw. „efektu obcości”. Bohaterki chodzą pod ramię ulicami miasteczka i wykonują jakiś dziwny taniec, recytując jednocześnie poematy o miłości lub fragmenty programów Attenborough. Nawet w teatrze ten dystans bywa trudny jako strawa intelektualna, ale w kinie nie przemawia do mnie zupełnie. Miałam w tym roku bardzo otwarty umysł na nowatorskie kino, ale nie udało mi się dostrzec sensu tych tanecznych spacerów. Rozkładam ręce. Nie rozumiem… A co ważniejsze – nie czuję.
Jest jednak w filmie jedna scena, warta spędzenia z Attenbergiem ponad półtorej godziny. To scena śmierci ojca bohaterki. Biała sala szpitalna. Odchodzący ojciec leży na łóżku, a dziewczyna z przenośnego odtwarzacza puszcza płytę z ulubioną popową piosenką ojca. I tańczy. Ten taniec nie jest ładny, dopracowany, elegancki. To raczej bezładne podskakiwanie w rytm muzyki (moi koledzy w liceum taki styl tańca nazywali pogowaniem), rękawy wyciągniętego swetra sprawiają, że dziewczyna zdaje się wprawiać w ruch powietrze wokół siebie. Za chwilę odejdzie razem z ojcem…
Nie mogę pozbyć się wrażenie, że ta prosta historia opowiedziana znacznie prościej, miałaby znacznie większą siłę rażenia. Szkoda…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz