poniedziałek, 28 lipca 2014

Diagnoza Dumonta.


Mały Quinquin, reż. Bruno Dumont, Francja 2014.


Zauważyłam dwie prawidłowości w dobranych przeze mnie filmach. O dziecięcych bohaterach już wspominałam w jednym z wcześniejszych wpisów. Drugą jest dominujący we wszystkich wybranych przeze mnie filmach temat rozprzestrzeniającego się zła – wokół nas  i w nas. Mały Quinquin Dumonta to film, którego bardzo się bałam. Po pierwsze, ponad trzy godziny. Dla moich wiecznie gdzieś maszerujących (bez mojej zgody) nóg to spory wysiłek. I ta obawa okazała się uzasadniona, niestety… Po drugie, widziałam wcześniej dwa (tylko!) filmy Dumonta i fanką nie zostałam. Poza szatanem  chyba dopiero teraz po czasie potrafię docenić, a Camille Claudel owszem podobał mi się bardzo, ale długość niektórych ujęć mocno przekraczała moje percepcyjne zdolności.
Tymczasem na żadnym z filmów, które do tej pory widziałam na festiwalu, nie śmiałam się tak głośno i tak dużo. Galeria dziwadeł. Tym razem nie przerażających jak w Poza szatanem, tylko śmiesznych – kapitan van der Weyden i porucznik Carpentieri. Jeden z oczami, które zdają się wystrzelone ze sprężynek, wykonujący całe mnóstwo przyruchów i wygłaszający najgłupsze komentarze o życiu i metodach śledczych, jakie kiedykolwiek słyszałam. Drugi z zębami, między którymi wieje wiatr  i ciągłym tępawym zamyśleniem. Klimat filmu jest dzięki tym postaciom trochę jak z Monty Pythona, trochę jak z pastiszu francuskich i angielskich kryminałów z lat pięćdziesiątych. Nawet słynny ostatnio serial True dethective też się pojawił. Dla miłośników kryminału nowy Dumont to naprawdę smaczny kąsek.
Było jednak w tych salwach śmiechu coś niepokojącego. Od samego początku wydawało mi się, że reżyser się widzem okrutnie zabawia, że zagra nam za ten śmiech na nosie. Bo z czego się właściwie śmiejemy? Z upośledzenia, niedoskonałości, braku urody. Śmiejąc się tak, że aż dostałam ataku kaszlu, zrozumiałam nagle, że jestem jak pierwszy lepszy dzieciak w szkole, który przy wsparciu tłumu śmieje się z mniej zdolnego kolegi. Uświadomiłam sobie, że ten śmiech płynie z pogardy dla niedoskonałości innych. I zawstydziłam się… Śmiałam się nadal, ale już z wyraźnym poczuciem dyskomfortu na sumieniu. I czekałam na tę łyżkę dziegciu, którą Dumont zatruje cały film.
I doczekałam się. W pewnym momencie czarnoskóry chłopiec, muzułmanin, przez inne dzieci – na czele z tytułowym bohaterem – potraktowany zostaje jak intruz, wyrzutek. Dziewczyna, której zwierzył swoje uczucia pozwala go ośmieszyć. Chłopak przyjmuje postawę religijnego islamisty, który po wystrzelaniu z karabinu niemal całego magazynku, ostatnią kulę przeznacza dla siebie. I już nie jest śmiesznie. Tę scenę, pozornie od czapy, można czytać na wiele sposobów. Na przykład jako (auto)oskarżenie – my się świetnie bawimy, siedzimy w kinie i pękamy ze śmiechu, a obok nas giną dzieci, toczą się religijne (i nie tylko) wojny.
I nagle komiczna, makabrycznie przerysowana zagadka śmierci ludzi zjedzonych przez krowy, którą z takim zaangażowaniem próbują rozwiązać van der Weyden i Carpentieri okazuje się być tylko pretekstem do rozważań o złu, które coraz wcześniej rodzi się w człowieku. Nagle zmienia się metoda uśmiercania ofiar – można je utopić, udusić… A śliczną dziewczynę, która myśli, że umie śpiewać i nie stać jej nawet na uśmiech dla wielbiciela, mogą na przykład zjeść świnie… Głupawy van der Weyden wreszcie zaczyna rozumieć, że cały cykl zbrodni to eksterminacja zła. Kto następny?
Quinquin to mały łobuz z zajęczą wargą, który jednak świetnie sobie radzi w grupie. Jako jedyny ma dziewczynę i właściwie przewodzi grupce kumpli. Z początku jego żarty, jak wrzucenie do domu petardy, wydają się nam nieszkodliwe i zabawne. Z czasem jednak zabawy Quinquina okazują się mieć coraz poważniejsze konsekwencje. Zaczynamy rozumieć, że tego chłopca zło toczy jak kornik drewno…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz