niedziela, 27 lipca 2014

"Kochaj i rób co chesz" (św. Augustyn)

Biały Bóg, reż. Kornel Mundruczó, Węgry - Niemcy - Szwecja 2014.


Mundruczó to jak do tej pory mój numer jeden na festiwalu. Nie widziałam wcześniej żadnego z jego filmów, a do Teatru Rozmaitości na Nietoperza ciągle nie mogę dostać biletów. Z tym większą ciekawością wybrałam się na Białego Boga. I jestem zachwycona! Nieprofesjonalnie i nieobiektywnie zachwycona!
Z tego, co wiem o Nietoperzu oraz z tego, o czym rozmawiałam wczoraj Festiwalowiczami znacznie bardziej niż ja obytymi, wnioskuję, że żonglerka konwencjami to dla Mundruczó chleb powszedni, a dla widzów znak rozpoznawczy tego twórcy. Zaprezentowany na NH film to kolejny przykład tej niezwykłej umiejętności. Podsłuchałam wprawdzie wypowiedź jakiegoś chłopaka (ani chłopak, ani wypowiedź nie przypadły mi do gustu – jak coś pokocham, nie znoszę opluwania), który stwierdził, że ten film to dla Mundruczó otwieranie ścieżki do Hollywood i mówił o tym z prawdziwą pogardą. No fakt, dobrze zrobiony film, trzymający w napięciu, mądry i poruszający, a przy tym świadczący o kapitalnej znajomości kina i różnych filmowych konwencji może otwierać artyście wszystkie ścieżki. Łącznie z tą głęboko pogardzaną przez pewien specyficzny typ „nowohoryzontowych” widzów. I tego typu widzów bardzo nie lubię – przyznaję się bez bicia! Nie lubię, bo stanowi on zaprzeczenie idei tego festiwalu, który otwiera się na wszystko, co nowe, ciekawe i oryginalne, ale jednocześnie nie zamyka na żaden rodzaj kina. Stawia tylko jeden zasadniczy warunek – musi to być kino dobre.
No a Biały Bóg to kino doskonałe. Nie napiszę wybitne, bo nie czuję się wystarczającym znawcą, by to ocenić. Jednak jestem gorącą zwolenniczką teorii, że dobre kino to takie, które budzi emocje i pobudza intelektualnie. A dawno nie przeżywałam tak perypetii bohaterów jak wczoraj wieczorem w kinie. Od pierwszej sceny wiedziałam, że ten film porwie mnie i zaczaruje całkowicie. Nastolatka z przewieszoną przez ramię trąbką, w białych skarpetkach i czarnych pantoflach jedzie na rowerze przez opustoszałe miasto. Mija otwarty, porzucony na moście samochód, na jej twarzy rysuje się napięcie. W pewnym momencie zza zakrętu wyłania się ogromna sfora psów, które biegną za nią ulicami miasta. A wszystko to pięknie sfilmowane… Poddałam się! Moje serce zostało zdobyte!
Wróćmy jednak do zabawy konwencją. Mundruczó igra z widzem, od pierwszej do ostatniej sceny. Wodzi za nos, a potem złośliwie puszcza oko. Mamy więc kino familijne w stylu Lassie wróć i przygodowe z serii adaptacji Jacka Londona z filmem Zew krwi na czele. Jest też kino  psychologiczne i interwencyjne, pokazujące skomplikowane relacje między nastolatką i jej ojcem. I wreszcie Hitchcockowskie Ptaki  w psiej wersji - kino suspensu, horror i realizm magiczny w jednym. A wszystko to wymalowane niebanalną metaforą.
Mundruczó na początku filmu cytuje Rilkego: „Wszystko, co najbardziej przerażające, domaga się naszej miłości”. Te słowa spajają dwa główne wątki, które dzieją się niejako paralelnie. Jest historia Lilly, nastolatki grającej na trąbce w młodzieżowej orkiestrze, którą matka podrzuca ojcu na trzy miesiące z powodu wyjazdu na konferencję. Lilly pojawia się w domu ojca ze swoim ukochanym psem Hagenem, ale prawo węgierskie nakazuje rejestrować każdego psa, zwłaszcza mieszańca, jakim jest Hagen. Ojciec Lilly zupełnie nie potrafi znaleźć z nią porozumienia, co nie dziwne, skoro darzy nienawiścią stworzenie, które ona kocha najbardziej na świecie. W chwili złości mężczyzna wyrzuca psa z samochodu. Od tej chwili Lilly nie ustaje w poszukiwaniach, a Hagen walczy o przetrwanie. Żałuję niezmiernie, że nie przyznaje się nagród aktorskich psom, bo był to najlepszy aktor na festiwalu (jak do tej pory).
Świat, z którym stykają się Lilly i Hagen jest dla nich wrogi i okrutny. Lilly długo jest zupełnie sama, porzucona – zupełnie jak jej pupil. Ojciec jej nie rozumie, dyrygent orkiestry jest złośliwym starym satrapą, a koledzy i koleżanki złośliwi lub naćpani. Dziewczyna ma tylko psa, którego za wszelką cenę pragnie znaleźć. Tymczasem Hagen ucieka przed hyclami, trafia w ręce tresera psów walczących na specjalnym ringu, aż w końcu trafia do schroniska dla psów. Na swojej drodze spotyka niemal wyłącznie ludzi okrutnych i podłych. Miarą naszego człowieczeństwa jest stosunek do zwierząt, jak głosi niejedna kampania społeczna. W myśl tej zasady, w tym węgierskim mieście ludzi z sercem jak na lekarstwo. W końcu psy przejmują władzę w mieście… I nikt nie może już czuć się bezpiecznie. Nawet Lilly…
Pies jest tylko zwierzęciem, instynkt każe mu walczyć o przetrwanie. Rozwścieczony jest naprawdę bardzo niebezpieczny. Mundruczó, odwołując się do tego prawa natury, bardzo wyraźnie pokazuje, że żadna krzywda nie pozostaje zapomniana, że czas panowania człowieka, „białego boga” jest ograniczony. Nasza hegemonia objawia się także w spożywaniu mięsa bezbronnych zwierząt – coraz częściej artyści obnażają naszą ludzką nieuczciwość wobec zwierząt i hipokryzję. Wystarczy przywołać tutaj monolog Elizabeth Costello, tytułowej bohaterki powieści Coetzee’go, która porównuje jedzenie mięsa do Holocaustu. Psy zaczynają więc budzić przerażenie w tych, którzy wobec nich zawinili.
Lilly także długo przerażała własnego ojca – swoją obcością, odmiennością, dystansem. Boją się siebie nawzajem. Udaje im się jednak znaleźć sposób, na zażegnanie tego lęku – jest to wspólny płacz, ciepły uścisk dłoni, miłość… Tak samo Lilly, stojąc frontem do warczącego na nią Hagena i setek innych psów, opanowuje swoje przerażenie dzięki miłości wyrażonej dźwiękami trąbki.
To piękny film, bardzo poruszający i uruchamiający mnóstwo skojarzeń. A przede wszystkim wywołujący poczucie odpowiedzialności za wyrządzone przez człowieka zło…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz