Mundruczó to jak do tej pory mój
numer jeden na festiwalu. Nie widziałam wcześniej żadnego z jego filmów, a do
Teatru Rozmaitości na Nietoperza ciągle
nie mogę dostać biletów. Z tym większą ciekawością wybrałam się na Białego Boga. I jestem zachwycona!
Nieprofesjonalnie i nieobiektywnie zachwycona!
Z tego, co wiem o Nietoperzu oraz z tego, o czym
rozmawiałam wczoraj Festiwalowiczami znacznie bardziej niż ja obytymi,
wnioskuję, że żonglerka konwencjami to dla Mundruczó chleb powszedni, a dla
widzów znak rozpoznawczy tego twórcy. Zaprezentowany na NH film to kolejny
przykład tej niezwykłej umiejętności. Podsłuchałam wprawdzie wypowiedź jakiegoś
chłopaka (ani chłopak, ani wypowiedź nie przypadły mi do gustu – jak coś
pokocham, nie znoszę opluwania), który stwierdził, że ten film to dla Mundruczó
otwieranie ścieżki do Hollywood i mówił o tym z prawdziwą pogardą. No fakt,
dobrze zrobiony film, trzymający w napięciu, mądry i poruszający, a przy tym
świadczący o kapitalnej znajomości kina i różnych filmowych konwencji może
otwierać artyście wszystkie ścieżki. Łącznie z tą głęboko pogardzaną przez
pewien specyficzny typ „nowohoryzontowych” widzów. I tego typu widzów bardzo
nie lubię – przyznaję się bez bicia! Nie lubię, bo stanowi on zaprzeczenie idei
tego festiwalu, który otwiera się na wszystko, co nowe, ciekawe i oryginalne,
ale jednocześnie nie zamyka na żaden rodzaj kina. Stawia tylko jeden zasadniczy
warunek – musi to być kino dobre.
No a Biały Bóg to kino doskonałe. Nie napiszę wybitne, bo nie czuję się
wystarczającym znawcą, by to ocenić. Jednak jestem gorącą zwolenniczką teorii,
że dobre kino to takie, które budzi emocje i pobudza intelektualnie. A dawno
nie przeżywałam tak perypetii bohaterów jak wczoraj wieczorem w kinie. Od
pierwszej sceny wiedziałam, że ten film porwie mnie i zaczaruje całkowicie.
Nastolatka z przewieszoną przez ramię trąbką, w białych skarpetkach i czarnych
pantoflach jedzie na rowerze przez opustoszałe miasto. Mija otwarty, porzucony
na moście samochód, na jej twarzy rysuje się napięcie. W pewnym momencie zza
zakrętu wyłania się ogromna sfora psów, które biegną za nią ulicami miasta. A
wszystko to pięknie sfilmowane… Poddałam się! Moje serce zostało zdobyte!
Wróćmy jednak do zabawy konwencją.
Mundruczó igra z widzem, od pierwszej do ostatniej sceny. Wodzi za nos, a potem
złośliwie puszcza oko. Mamy więc kino familijne w stylu Lassie wróć i przygodowe z serii adaptacji Jacka Londona z filmem Zew krwi na czele. Jest też kino psychologiczne i interwencyjne, pokazujące
skomplikowane relacje między nastolatką i jej ojcem. I wreszcie Hitchcockowskie
Ptaki w psiej wersji - kino suspensu, horror i
realizm magiczny w jednym. A wszystko to wymalowane niebanalną metaforą.
Mundruczó na początku filmu cytuje
Rilkego: „Wszystko, co najbardziej przerażające, domaga się naszej miłości”. Te
słowa spajają dwa główne wątki, które dzieją się niejako paralelnie. Jest
historia Lilly, nastolatki grającej na trąbce w młodzieżowej orkiestrze, którą
matka podrzuca ojcu na trzy miesiące z powodu wyjazdu na konferencję. Lilly
pojawia się w domu ojca ze swoim ukochanym psem Hagenem, ale prawo węgierskie
nakazuje rejestrować każdego psa, zwłaszcza mieszańca, jakim jest Hagen. Ojciec
Lilly zupełnie nie potrafi znaleźć z nią porozumienia, co nie dziwne, skoro
darzy nienawiścią stworzenie, które ona kocha najbardziej na świecie. W chwili
złości mężczyzna wyrzuca psa z samochodu. Od tej chwili Lilly nie ustaje w
poszukiwaniach, a Hagen walczy o przetrwanie. Żałuję niezmiernie, że nie
przyznaje się nagród aktorskich psom, bo był to najlepszy aktor na festiwalu
(jak do tej pory).
Świat, z którym stykają się Lilly
i Hagen jest dla nich wrogi i okrutny. Lilly długo jest zupełnie sama,
porzucona – zupełnie jak jej pupil. Ojciec jej nie rozumie, dyrygent orkiestry jest
złośliwym starym satrapą, a koledzy i koleżanki złośliwi lub naćpani. Dziewczyna
ma tylko psa, którego za wszelką cenę pragnie znaleźć. Tymczasem Hagen ucieka
przed hyclami, trafia w ręce tresera psów walczących na specjalnym ringu, aż w
końcu trafia do schroniska dla psów. Na swojej drodze spotyka niemal wyłącznie
ludzi okrutnych i podłych. Miarą naszego człowieczeństwa jest stosunek do
zwierząt, jak głosi niejedna kampania społeczna. W myśl tej zasady, w tym
węgierskim mieście ludzi z sercem jak na lekarstwo. W końcu psy przejmują
władzę w mieście… I nikt nie może już czuć się bezpiecznie. Nawet Lilly…
Pies jest tylko zwierzęciem,
instynkt każe mu walczyć o przetrwanie. Rozwścieczony jest naprawdę bardzo
niebezpieczny. Mundruczó, odwołując się do tego prawa natury, bardzo wyraźnie
pokazuje, że żadna krzywda nie pozostaje zapomniana, że czas panowania człowieka,
„białego boga” jest ograniczony. Nasza hegemonia objawia się także w spożywaniu
mięsa bezbronnych zwierząt – coraz częściej artyści obnażają naszą ludzką nieuczciwość
wobec zwierząt i hipokryzję. Wystarczy przywołać tutaj monolog Elizabeth
Costello, tytułowej bohaterki powieści Coetzee’go, która porównuje jedzenie
mięsa do Holocaustu. Psy zaczynają więc budzić przerażenie w tych, którzy wobec
nich zawinili.
Lilly także długo przerażała
własnego ojca – swoją obcością, odmiennością, dystansem. Boją się siebie
nawzajem. Udaje im się jednak znaleźć sposób, na zażegnanie tego lęku – jest to
wspólny płacz, ciepły uścisk dłoni, miłość… Tak samo Lilly, stojąc frontem do
warczącego na nią Hagena i setek innych psów, opanowuje swoje przerażenie
dzięki miłości wyrażonej dźwiękami trąbki.
To piękny film, bardzo poruszający
i uruchamiający mnóstwo skojarzeń. A przede wszystkim wywołujący poczucie
odpowiedzialności za wyrządzone przez człowieka zło…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz