Dzikie historie, reż. Damian Szifron, Argentyna, Hiszpania 2014.
No i już! Zaczęło się! Trzech tenorów – Roman Gutek,
Prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz i szef T-Mobile Mirosław Rakowski –
zgodnym chórem uznali wczoraj 14 MFF Nowe Horyzonty za otwarty. A zaraz po gali
film otwarcia – „Dzikie historie” argentyńskiego reżysera Damiana Szifróna.
Twórca nie mógł być na pokazie, ponieważ oczekuje narodzin córeczki, ale w
sympatycznym nagraniu „na setkę” przekonywał widzów o swoich polskich
korzeniach, pozdrawiał i uśmiechał się z ekranu. W spojrzeniu reżysera mignęła
jednak iskierka wyjątkowo złośliwego poczucia humoru.
„Dzikie historie” to czarny humor i krwawa makabra, ale i
swoisty rodzaj refleksji nad ludzką naturą. Dawno już zrozumiałam, że śmiech
pełni tak samo katartyczną rolę jak litość i trwoga, może dlatego sporo filmów
z mojej listy w tym roku zapowiada się na zabawne. Bo zabawne nie znaczy ani
banalne, ani nudne. Ani proste, ani schematyczne. Śmiech to bardzo dobry
początek rozmowy przecież, a czym innym jest film i sztuka w ogóle, jeśli nie
rozmową.
Dobrym początkiem filmu jest także wywołanie strachu,
podniesienie ciśnienia, narażenie paznokci widza na obgryzienie do łokci
(powiedzonko ukradzione – made by Karol Szupryczyński*). I Szifrón obiema tymi
wartościami szafuje bez opamiętania od pierwszej do ostatniej sceny filmu. A
filmowi to bardzo dobrze robi.
Obraz ten jest bardzo silnie inspirowany twórczością Alfreda
Hitchcocka. Nie tylko pod względem stopniowania napięcia w myśl zasady „najpierw
trzęsienie ziemi, a później napięcie rośnie”. Według wspomnianego już wcześniej
Szupryczyńskiego niektóre scenariusze zostały wręcz żywcem ściągnięte z
telewizyjnej wieloletniej serii „Alfred Hitchcock przedstawia”. Ożywione
eksponaty ze śmietnika filmowo-telewizyjnej historii. I całe szczęście, że
otrzymały to drugie życie, bo się to dzieło niewątpliwie reżyserowi udało.
Film składa się z sześciu nowelek, a każda z nich to
historia namiętności, głupoty, zemsty i frustracji. Szifrón zdaje się
przyglądać człowiekowi w ekstremalnych sytuacjach, bawi się nim jak szczurem
doświadczalnym, poddaje najdziwniejszym pokusom, wrzuca w koszmarne doświadczenia,
każe walczyć z bezlitosnym systemem, chciwością czy nielojalnością
najbliższych. Przedstawionymi przez niego scenkami rządzi żelazna logika – jak u
Mrożka, niby niemożliwe, a jednak nie mogło skończyć się inaczej. Jest więc
porwany przez życiowego nieudacznika samolot, jest szalona kucharka z
błyszczącym nożem, są dwaj kierowcy z buzującym testosteronem, jest też
inżynier walczący z argentyńskim odpowiednikiem Straży Miejskiej, jest i bogaty
tatuś próbujący ratować syna przed odpowiedzialnością za potrącenie kobiety w
ciąży. I jest też moja ulubiona historia. Weselna.
Oj, jest to motyw w naszej kulturze nie tyle zgrany, co
bardzo nośny, a reżyser do polskich korzeni wszak się przecież przyznaje, ale
jak widać śliskość emocji na imprezach weselnych nie jest zależna od kultury,
ale od natury. W tym wypadku ludzkiej natury. Panna Młoda na weselu dowiaduje
się o zdradzie swego świeżo poślubionego oblubieńca. Chwila załamania nad
balustradą dachu bardzo wysokiego budynku, a potem zabawa. Huczna i głośna. I
zemsta. Perfidna, a nawet ostatecznie krwawa.
I to właśnie ucieszyło mnie w tym filmie najbardziej. Ponieważ
oprócz błyskotliwej obserwacji ludzkiej natury, jej mrocznych i wstydliwie
ukrywanych zakamarków, pojawiło się w tym filmie również światło. Podpowiedziane
równie ironicznie jak cała reszta rozwiązanie dla zranionych, odrzuconych lub
zdradzonych kobiet. Chciałabym jak ta dziewczyna w białej sukience i
rozwichrzonych włosach wstawać i otrzepywać się z liści po każdym nieudanym
doświadczeniu. Nie mówię, że jestem zwolenniczką przemocy, ale… Cóż, to nie rozpacz,
tylko bunt i wściekłość dają siłę. A czasem… czasem pomagają znaleźć nadzieję…
* Karol Szupryczyński – młody breslauer z sypiącym się
wąsem, obiecujący pisarz i znawca trącącego myszką kryminału polskiego, europejskiego
i amerykańskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz