Mały Quinquin, reż. Bruno Dumont, Francja 2014.
Zauważyłam dwie prawidłowości w
dobranych przeze mnie filmach. O dziecięcych bohaterach już wspominałam w
jednym z wcześniejszych wpisów. Drugą jest dominujący we wszystkich wybranych
przeze mnie filmach temat rozprzestrzeniającego się zła – wokół nas i w nas. Mały
Quinquin Dumonta to film, którego bardzo się bałam. Po pierwsze, ponad trzy
godziny. Dla moich wiecznie gdzieś maszerujących (bez mojej zgody) nóg to spory
wysiłek. I ta obawa okazała się uzasadniona, niestety… Po drugie, widziałam
wcześniej dwa (tylko!) filmy Dumonta i fanką nie zostałam. Poza szatanem chyba dopiero
teraz po czasie potrafię docenić, a Camille
Claudel owszem podobał mi się bardzo, ale długość niektórych ujęć mocno
przekraczała moje percepcyjne zdolności.
Tymczasem na żadnym z filmów,
które do tej pory widziałam na festiwalu, nie śmiałam się tak głośno i tak
dużo. Galeria dziwadeł. Tym razem nie przerażających jak w Poza szatanem, tylko śmiesznych – kapitan van der Weyden i
porucznik Carpentieri. Jeden z oczami, które zdają się wystrzelone ze
sprężynek, wykonujący całe mnóstwo przyruchów i wygłaszający najgłupsze
komentarze o życiu i metodach śledczych, jakie kiedykolwiek słyszałam. Drugi z zębami,
między którymi wieje wiatr i ciągłym
tępawym zamyśleniem. Klimat filmu jest dzięki tym postaciom trochę jak z Monty
Pythona, trochę jak z pastiszu francuskich i angielskich kryminałów z lat
pięćdziesiątych. Nawet słynny ostatnio serial True dethective też się pojawił. Dla miłośników kryminału nowy
Dumont to naprawdę smaczny kąsek.
Było jednak w tych salwach śmiechu
coś niepokojącego. Od samego początku wydawało mi się, że reżyser się widzem
okrutnie zabawia, że zagra nam za ten śmiech na nosie. Bo z czego się właściwie
śmiejemy? Z upośledzenia, niedoskonałości, braku urody. Śmiejąc się tak, że aż
dostałam ataku kaszlu, zrozumiałam nagle, że jestem jak pierwszy lepszy
dzieciak w szkole, który przy wsparciu tłumu śmieje się z mniej zdolnego
kolegi. Uświadomiłam sobie, że ten śmiech płynie z pogardy dla niedoskonałości
innych. I zawstydziłam się… Śmiałam się nadal, ale już z wyraźnym poczuciem
dyskomfortu na sumieniu. I czekałam na tę łyżkę dziegciu, którą Dumont zatruje
cały film.
I doczekałam się. W pewnym
momencie czarnoskóry chłopiec, muzułmanin, przez inne dzieci – na czele z
tytułowym bohaterem – potraktowany zostaje jak intruz, wyrzutek. Dziewczyna,
której zwierzył swoje uczucia pozwala go ośmieszyć. Chłopak przyjmuje postawę
religijnego islamisty, który po wystrzelaniu z karabinu niemal całego
magazynku, ostatnią kulę przeznacza dla siebie. I już nie jest śmiesznie. Tę
scenę, pozornie od czapy, można czytać na wiele sposobów. Na przykład jako
(auto)oskarżenie – my się świetnie bawimy, siedzimy w kinie i pękamy ze
śmiechu, a obok nas giną dzieci, toczą się religijne (i nie tylko) wojny.
I nagle komiczna, makabrycznie
przerysowana zagadka śmierci ludzi zjedzonych przez krowy, którą z takim
zaangażowaniem próbują rozwiązać van der Weyden i Carpentieri okazuje się być
tylko pretekstem do rozważań o złu, które coraz wcześniej rodzi się w
człowieku. Nagle zmienia się metoda uśmiercania ofiar – można je utopić, udusić…
A śliczną dziewczynę, która myśli, że umie śpiewać i nie stać jej nawet na
uśmiech dla wielbiciela, mogą na przykład zjeść świnie… Głupawy van der Weyden
wreszcie zaczyna rozumieć, że cały cykl zbrodni to eksterminacja zła. Kto
następny?
Quinquin to mały łobuz z zajęczą
wargą, który jednak świetnie sobie radzi w grupie. Jako jedyny ma dziewczynę i
właściwie przewodzi grupce kumpli. Z początku jego żarty, jak wrzucenie do domu
petardy, wydają się nam nieszkodliwe i zabawne. Z czasem jednak zabawy
Quinquina okazują się mieć coraz poważniejsze konsekwencje. Zaczynamy rozumieć,
że tego chłopca zło toczy jak kornik drewno…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz